Czy gra może być zbyt duża? Assassin’s Creed Odyssey nie wie, kiedy skończyć
Assassin’s Creed Odyssey jest większe od wszystkiego, co do tej pory stworzył Ubisoft. Pytanie brzmi jednak w tym przypadku: czy większe jest wrogiem dobrego?
Spis treści
Assassin’s Creed Odyssey może napytać nam biedy. Nam, miłośnikom długich gier z otwartym światem dla jednego gracza. Lubimy się w nich pławić, płynąć od jednego pytajnika do drugiego i chłonąć ich klimat. Chłonąć atmosferę bohaterskiej samotności, mieć świadomość, że wszyscy NPC i całe to uniwersum czekają tylko na nas, na nasz ruch. Jest jeszcze lepiej, kiedy ten świat okazuje się przy tym spójny i logiczny, a niejako przy okazji na tyle tajemniczy i efektowny, że co rusz natykamy się na sytuacje, w których nasza szczęka ląduje na podłodze. Najlepiej, żeby trwało to co najmniej dwadzieścia, trzydzieści, no – czterdzieści godzin z okładem.
Ukończenie Assassin’s Creed Origins zajęło mi dokładnie czterdzieści siedem godzin, co oznacza, że na dwie doby zmieniłem się w miedzianoskórego Bayeka i łykałem piasek pustyni. I były to dobre dwie doby, które w rzeczywistości trwały dziesięć miesięcy. No co, żaden termin recenzji mnie nie gonił, mogłem więc sobie poswawolić w międzyczasie w innych światach, brykając to tu, to tam i wracając pod piramidy dopiero wtedy, gdy turystyka na innych szlakach już mi się znudziła.
Otwarty świat żyje swoimi sprawami, mieszkańcy starożytnej Grecji nie stoją jak kołki w jednym miejscu.
Czy twórcy śpieszyli się z produkcją Odyseji? W wywiadzie, udzielonym portalowi Game Informer Serge Hascoet z Ubisoftu powiedział: "grałem w Assassin's Creed Odyssey w listopadzie zeszłego roku i wtedy gra była niemal gotowa." Wynika z tego, że ekipa miała naprawdę dużo czasu na szlifowanie, balansowanie i rozbudowywanie tego tytułu.
A tak na serio, to skończyłem Origins kilka tygodni temu tylko dlatego, żeby być gotowym na Odyssey. Ach, gdybym wiedział, w co się pakuję, trzy razy bym się zastanowił. Nie zrozumcie mnie źle. Nowe Assassin’s Creed to naprawdę niezła gra, tyle tylko, że za długa. Co najmniej o połowę. Mamy tutaj śliczny świat, potyczki na morzu, za którymi tęskniliśmy, przyjemny system walki i ogromną mapę pełną zadań do wykonania, starć, przedmiotów do zdobycia i miejsc do odkrycia. Może się wydawać, że jest to sandbox, o jaki walczyliśmy. Jak się jednak okazuje, osiągnięcie takiego ogromu kosztuje, a ceną jest, niestety, jakość poszczególnych elementów gry.
Lecz choćby przyszło tysiąc maniaków...
No dobra, wbrew temu, co napisałem powyżej, nikt nie lubi pytajników na mapie. Wyobrażam sobie Red Dead Redemption II, w którym wyłączę HUD-a, wszystkie te dziadowskie znaczki i po prostu zmienię się w trapera. Faceta, któremu żadna technika poza tą mieszczącą się w olstrach i kaburach nie będzie potrzebna.
Lubisz zdobywać najtrudniejsze trofea? Uważasz grę za skończoną dopiero po wbiciu platyny? Spróbuj swoich sił w naszym konkursie na zdobywanie trofeów w Assassin’s Creed: Odyssey.
W Odyssey nie da się tak grać. To zbudowana z powtarzalnych klocków machina, która – co najgorsze – wciąga. Masz pełną świadomość, że stworzenie tak ogromnego świata wymagało pewnych uproszczeń, ale grasz, bo Alexios i Kassandra to fajni bohaterowie. Wyluzowani, od czasu do czasu potrafiący rzucić żarcikiem. Po prostu docierasz do kolejnego miasta, które jest dokładnie (albo prawie dokładnie) takie samo jak poprzednie i wykonujesz kilkadziesiąt śmieciowych zadań, gdyż twórcy przyjęli taktykę „bramek”, odcinających dostęp graczowi na zbyt niskim poziomie rozwoju.
Powtarzalność lokacji daje w kość, dlatego rejon, w którym wydobywa się sól stanowi niezwykle miłą odmianę.
Attyka to drugie Hinterlandsy z Dragon Age: Inkwizycji.
Stranger
Pokuszę się o stwierdzenie, że Odyssey jest grą z otwartym światem, który stoi przed nami zamknięty na cztery spusty. Czyni to zabawę mocno liniową, pozwalającą poruszać się po terenie do pewnego momentu i w bardzo ograniczonym zakresie. Jest inaczej niż w Origins, gdzie na upartego można było zwiedzić cały Egipt już na samym początku. Dużo wolnej przestrzeni pozwalało zawczasu dostrzec niebezpieczeństwo i je ominąć lub przeczekać.
Kudosy dla śmiałka, który podobnego zadania podjąłby się w Odyssey. Wędrujesz sobie przez dzikie ostępy, a twórcy zdają się mówić: „A ty co tu robisz? Nie powinno cię tu być!” i napuszczają na Ciebie wybiegające zza drzew wysokopoziomowe stado dzików, przed którym nie ma ucieczki. Na morzu to samo. Piraci są bezlitośni i bez odpowiednio rozwiniętego statku odyseja kończy się tuż po jej rozpoczęciu. Masz robić po kolei to i to. Zanika idea otwartości, o wolności nie mówiąc, co stoi w jawnej sprzeczności z takimi tytułami jak np. Skyrim. „Ha!” – zakrzykną krytycy dzieła Bethesdy – „Skyrim to dno!”. No cóż, w takim razie przyda im się świadomość, że przeniesienie się do każdego regionu w Odyssey to trochę tak, jakby tego Skyrima zaczynać wciąż na nowo. Tyle tylko, że w lilipuciej skali. A po nocach będą śnić Ci się questy typu „zabij pięć wilków”, „zniszcz pięć okrętów spartańskich/ateńskich/pirackich/handlowych”, „przynieś mi to i tamto”. Poczujesz się jak w kiepskim MMO...