The Game Awards czy The Game Trailers? Największa impreza growa ma tożsamościowy problem
The Game Awards 2022 za nami. Człowiek chciałby powiedzieć, że cieszą go zwycięzcy, podobają mu się pokazane trailery, a uspokajają podane daty premiery. Niestety, nie może. Bo jest zmęczony i rozczarowany pomysłem na samą galę.
Trzy i pół godziny przed ekranem w czasie nieludzkim dla przeciętnego pracującego Polaka przeżyć się da. Fajnie byłoby jednak, gdyby to był seans co najmniej satysfakcjonujący. Tymczasem The Game Awards 2022 miało najpewniej wszystko – i głośne zwiastuny, i fajnych zwycięzców, i ciekawych gości. A i tak cały ten realizacyjny profesjonalizm dalej daje się ponieść pędowi i chęci upieczenia paru pieczeni na jednym ogniu. I nie podoba mi się to.
Już od kilku lat z umiarkowanym zapałem i konsekwencją śledzę co roku owe wydarzenie i też zawsze raczy mnie ono tym samym – wielkim miksem licznych materiałów wideo, bloków reklamowych, błyskawicznych mało porywających przemów i wybijających z rytmu, ale często dobrych do słuchania mikrokoncertów (Unshaken z RDR 2 na tej scenie to było coś). Powinienem się więc chyba do takiego trybu prowadzenia eventu przyzwyczaić. A mimo to dalej krew mnie zalewa, kiedy widzę, że twórcy stawiają na show i migawkowość kosztem szacunku do obecnych na gali nominowanych deweloperów.
Poza paroma tłustymi kategoriami pokroju „Najlepszej gry roku” czy „Najlepszej reżyserii” nie mieliśmy zbyt wiele czasu na poznanie nominowanych i przyjrzenie się emocji zwycięzcy (a szkoda, bo chciałoby się oglądać więcej takich scen jak wzruszenie Miyazakiego ze statuetką w ręku). Notorycznie Geoff Keighley w kilkuminutowych, pędzących na łeb na szyję blokach wyczytuje szybko z listy w jego mniemaniu mniej znaczące kategorie i… mniej znaczących zwycięzców? Takim oto sposobem najlepsza gra RPG i najlepsza gra indie sceny nie powąchały, a całość splendoru i prestiżu ograniczyła się do chwili oklasków słyszanych gdzieś w tle i jakże dźwięcznego „congratulations”.
Co prawda organizatorzy bardzo sprytnie to sobie wymyślili, bo zarówno najlepsza gra RPG – Elden Ring – jak i najlepsza gra indie – Stray – zwyciężyły w innych kategoriach, więc reprezentanci tychże produkcji mieli okazję do wygłoszenia paru słów, ale nie zmienia to faktu, że przy innych wynikach takie potraktowanie przybyłych nominowanych to pokaz braku klasy.
Jasne, w porównaniu do Oscarów, których to większość składa się z ckliwych przemów, lania wody i wzajemnego poklepywania się po pleckach branżuni filmowej, TGA ma przynajmniej do zaoferowania coś ekstra, jest galą o wiele bardziej inkluzywną (zresztą streamowaną za darmo), dopakowaną niespodziankami i cieszącą się powszechną sympatią. Uważam jednak, że cierpi na niemały tożsamościowy problem, którego pokonać od dawien dawna po prostu nie potrafi. Bo jeśli gala o nazwie The Game Awards traktuje po macoszemu nagrody, a cieszy widzów wszystkim innym, to sorry, ale dla mnie coś jest tu nie tak. Nazywajcie mnie marudą i psują dobrej zabawy, ale chcę więcej łez, więcej rozwleczonych podziękowań (dzięki, Judge, za ten monolog…), więcej oklasków dla samych ludzi odpowiedzialnych za dzieło niż oklasków za dopiero co pokazany trailer produktu.
Odpowiedni balans zachować trzeba – nie ma co wysławiać nudziarstwa ponad atrakcyjność. Forma TGA nadal pozostaje na tyle świeża i przyciągająca coraz więcej ludzi z innych dziedzin, że nie ma co z niej rezygnować. Pewne akcenty można jednak rozłożyć trochę inaczej, a przy okazji nadal pokazać światu galę, która zachwyci. Bo chciałbym, żeby trzy i pół godziny przed ekranem w czasie nieludzkim dla przeciętnego pracującego Polaka przeżyć się nie tylko dało, ale i chciało. A do łóżka wskoczyło z poczuciem przeżycia doświadczenia nie tylko intensywnego, ale i wartościowego.
ZAPISZ SIĘ DO NEWSLETTERA
Jeśli spodobał Ci się ten tekst i chcesz otrzymywać go przed wszystkimi, zapisz się do naszego newslettera.