Mam coraz mniej czasu na gry, dlatego niski poziom trudności cenię wysoko
Internet kocha wysoki poziom trudności. Oglądanie mistrzów pokonywania bossów w Elden Ringu to rozrywka sama w sobie. A wiecie, co jeszcze może stanowić rozrywkę? Granie na niskim poziomie trudności, bez frustracji i bez wyzwań!
Poziom trudności to rzecz, o której dyskutuje się najczęściej, gdy mowa o trudzie, wyzwaniu i pokonywaniu własnych słabości. Fani serii Dark Souls, jej klonów czy wszelkiego rodzaju „rogalików” albo trybu hardcore w Diablo zawsze mają z kim pokonwersować. A co z miłośnikami relaksu? Czempionami casualu? Fanatykami grania na easy? Oni nie mają tak łatwo.
Im jestem starszy, tym staranniej planuję kolejne sesje z nową grą. I gdy mam w perspektywie spędzenie np. 20 godzin z jakimś tytułem (co dla mnie w praktyce oznacza 20 wieczorów), a w kolejce czekają następne godne uwagi pozycje, bez wahania sięgam po najniższy poziom trudności. W żaden sposób nie odbiera mi to przyjemności z obcowania z danym dziełem, a czasem nawet tę przyjemność potęguje.
Easy Rider
Ale jak może „potęgować przyjemność”? Przecież to nie jest granie! Już lepiej obejrzeć całość na YouTubie. Prawda? Już wyjaśniam. Gram sobie w The Thaumaturge. Fantastyczny klimat przedwojennej Warszawy, intrygująca historia, smutek spowodowany brakiem polskiego dubbingu. Pewnie macie podobnie. Niemal wszyscy recenzenci zwracali jednak uwagę, że czysty gameplay nie dorównuje ambitnej otoczce, a samych pojedynków jest za dużo i są zbyt powtarzalne.
W The Thaumaturge łatwo trafić na walkę, na „easy” jeszcze łatwiej ją skończyć.The Thaumaturge, 11 bit studios, 2024.
Skoro więc można obniżyć poziom trudności i zagwarantować sobie, że walki będą trwały możliwie krótko, to ja bardzo chętnie z tego korzystam. Dodatkowo autorzy pozwolili przyspieszyć wszystkie animacje widoczne w trakcie starć. No i gram sobie na najłatwiejszym poziomie, jestem po 8 godzinach rozgrywki, nie spieszę się, zabawa jest niezła, wszystkie walki wygrywam za pierwszym podejściem, część z nich trwa mniej niż minutę, a ja mogę skupić się na poznawaniu świata, bohaterów i fabuły. Bez żadnych problemów zlikwidowałem największy – obok braku polskich głosów – minus tej gry. Śmiem twierdzić, że jest to najlepsza opcja grania w The Thaumaturge. Spróbujcie!
I’m easy like a Sunday morning
Oczywiście dzieło Fool’s Theory to tylko jeden – najnowszy – przykład. Niski poziom trudności sprawdził się w moim przypadku podczas grania w inne głośne, a nieco starsze tytuły. Pozostając przy nurcie RPG, zdradzę, że podobny manewr zastosowałem w The Outer Worlds. Produkcji chwalonej za rozbudowane zadania, dobre dialogi czy nietuzinkowe poczucie humoru, ale ganionej za drewnianą walkę. Nie wahałem się – niski poziom trudności sprawił, że pojedynki były tylko krótkimi przerywnikami podczas zaliczania kolejnych questów, nie musiałem martwić się o fundusze czy gonić za lepszym ekwipunkiem. Wywaliłem „action” z tego action RPG i spokojnie przeżywałem przygodę w kosmosie.
W przypadku Keny: Bridge of Spirits dokonałem pewnej profanacji, wszak tu i ówdzie pojawiały się porównania tej gry do Dark Souls. Oczywiście były one na wyrost, chodziło o skojarzenie i kliki, bo nie można każdego tytułu, gdzie pojedynków jest mniej i wymagają taktyki, określać mianem soulslike’a. Niemniej wyzwanie na pewno jest wpisane w DNA tej pozycji. A ja znowu swoje – najniższy poziom trudności, by zaliczyć całą grę bez frustracji. Czy zabiło to frajdę? Ani trochę. Walki nadal wymagały minimalnej ilości uwagi, wszystkie środowiskowe zagadki pozostały nienaruszone, a absolutnie prześliczna prezentacja tej historii sprawiła, że przejście Keny okazało się wielką przyjemnością.
Posłużę się jeszcze jednym przykładem, choć tutaj najniższy (fabularny) poziom trudności był wytrychem niemal życiowym. Horizon: Zero Dawn to piękna gra w intrygującym świecie, która znalazła wielu fanów na PS4, by później narobić trochę szumu na pecetach. To pozycja, którą łatwo chwalić za niemal wszystko, ale gdy już pojawiały się zarzuty, najczęściej trafiałem na dwa: powtarzalna walka, której jest za dużo, i słabe zadania poboczne. Receptą na to drugie było po prostu ich nie robić i skupić się tylko na głównym wątku. Zaś to pierwsze przeskoczyć pomógł mi tryb bardzo łatwy. Trochę powalczyłem, ale nigdy nie było to wyzwaniem. Nie chciałem wyzwania. Chciałem poznać całą (niezłą) fabułę i się nie zmęczyć. Również dlatego, że kilka sesji z grą spędziłem, trzymając dwumiesięczną córeczkę w ramionach. Gdyby gra była trudniejsza, to po prostu bym jej nie ukończył, bo było to fizycznie niemożliwe.
Easy-peasy
Jestem graczem, który ceni sobie komfort. Gram od tak dawna, że już nie czuję ani grama potrzeby rywalizacji, stawiam na przygody single player, zupełnie odpuszczając sobie multi. A skoro gram sam, to gram tak, jak lubię. Jeśli twórcy pozwalają mi minimalizować poczucie zmęczenia czy frustracji, chętnie z tego korzystam. Granie na easy w żaden sposób nie kastruje samej gry, a przecież nikogo nie namawiam do wrzucania jakichkolwiek ułatwiaczy do Sekiro czy Elden Ringa. Cieszę się, że każdy może znaleźć coś dla siebie. Ja znalazłem granie na easy.