Niezły dodatek, o którym szybko zapomnę. Recenzja Horizon: Burning Shores
Horizon Forbidden West – Burning Shores posiada zarazem najlepsze i najgorsze cechy „podstawki”. Z jednej strony to przepiękny sandbox, pełen ekscytujących walk i fenomenalnych pejzaży. Z drugiej nijaka historia, o której szybko zapomnę.
O Burning Shores nie trzeba wiele pisać, więc i ta recenzja nie będzie długa. Rzeczony dodatek do gry Horizon Forbidden West to po prostu więcej tego, co już doskonale znamy. Mamy więc nową (choć niezbyt dużą) mapę, dodatkowe bestie do zabicia i ujarzmienia, a na koniec sztampowego złola do pokonania w najbardziej widowiskowym starciu serii. To świetny sandbox oferujący efektowne potyczki z mechanicznymi bestiami, którego słabością są przegadane dialogi i banalna historia, błyskawicznie ulatująca z głowy.
Dla każdego coś sandboksowego
Czasem nachodzi człowieka ochota na sandbox. Na przepastny świat, pełen wilków do ubicia, patelni do znalezienia czy rzepy do zebrania. Problem w tym, że wiele dzisiejszych gier tego typu jest po prostu za wielkich – i nie chodzi wcale o czas potrzebny do ich ukończenia, a o zbyt dużą powtarzalność zabawy i fabularną miałkość. Tak, ciebie mam na myśli, Assassin’s Creed Odyssey. Pod tym względem rok temu pozytywnie wyróżnił się Horizon Forbidden West, a Burning Shores to już w ogóle minisandbox. Mowa przecież o dodatku, więc o mozolnym grindzie na dziesiątki godzin nie mam mowy.
Burning Shores odhacza wszystkie wymagania, jakie miałem względem rozszerzenia do gry Horizon Forbidden West. Jest tu siedmiogodzinna kampania fabularna, dodatkowe questy, potwory, zbroje i pancerze. Zapewniono też wymagające pomyślunku zagadki środowiskowe, szybowanie nad cudownymi miejscówkami, a także wspinanie się na różne budynki wzorem Uncharted. Do pełnego bingo zabrakło mi tylko Żyrafa, znakomitej horizonowej wersji odblokowujących fragmenty mapy wież z serii Assassin’s Creed.
Jeśli coś mnie pod względem technologicznym rozczarowało, to tylko oprawa graficzna. Nie zrozumcie mnie źle – Forbidden West to jedna z najładniejszych gier, w jakie możecie teraz zagrać. Kropka. Nic się w tej materii w dodatku nie zmieniło. Morska wersja Los Angeles jest prześliczna, a postacie dalej noszą te swoje niesamowite stroje i nakrycia głowy (o mojej miłości do mody z Horizona napisałem rok temu osobny tekst).
Problem w tym, że liczyłem na jakąś graficzną petardę, za sprawą której będę zbierał szczękę z podłogi. Miałem bowiem nadzieję, że wypuszczenie dodatku wyłącznie na PS5 (a „podstawka” wyszła również na leciwą „peesczwórkę”) to zapowiedź jakiejś graficznej rewolucji. Pewną jej namiastką jest „epickie” finałowe starcie, ale to trochę za mało, jak na moje – najwidoczniej nierealistyczne – oczekiwania.
Pochwalić muszę za to Sony za sposób, w jaki rozwija Horizona. Mogliśmy rok temu dostać produkcję na wzór nowych „Asasynów” – rozwlekłą ponad miarę grę-usługę naszpikowaną mikropłatnościami i spamującą kolejnymi update’ami oraz małymi DLC. Japońska korporacja wybrała jednak dość oldskulowe podejście z klasycznym fabularnym dodatkiem – co więcej, dodatkiem całkiem przyzwoicie wycenionym. 90 zł za kilkanaście godzin zabawy to uczciwa cena.
Czy Burning Shores spełniło moje oczekiwania? Pod względem technicznym dodatek „dowozi”. Otrzymujemy nowy obszar do zwiedzania. Nie jest on wielki, ale spokojnie wystarcza na 10 do 20 godzin zabawy, w zależności od tego, jak dokładnie chcemy oczyścić mapę. Do puli maszyn doszło kilka nowych bestii, a i Aloy otrzymała nową pukawkę, a także dodatkowe zbroje i łuki. Słowem, mamy tu wszystko, czego fan sandboksowej natury Horizona mógłby oczekiwać. A poza tym opowiadana tu historia, choć może niezbyt porywająca (o czym więcej za chwilę), kończy się niesamowitym starciem, w trakcie którego poczułem się, jakbym brał udział w hollywoodzkim filmie akcji. Chociażby dla tych 30 minut warto przejść Burning Shores!
Pisać każdy może
Szkoda, że rozszerzenie nie poprawiło mojego największego zarzutu względem „podstawki”. Fabularnie największym atutem serii Horizon jest pomysł na świat. Ziemia pełna zabójczych maszyn imitujących dzikie zwierzęta i historia stojąca za upadkiem naszej cywilizacji to wyjątkowo oryginalna wersja postapokaliptycznej wizji przyszłości. Od wielu innych wyróżnia ją chociażby soczysta, przepiękna roślinność – w klasycznym postapo przyroda jest ponura, jakby razem z nami opłakiwała upadek ludzkości. Mając ten fundament, twórcy zawiedli trochę na poziomie realizacji – zarówno w „jedynce”, jak i „dwójce” męczyły długie dialogi czy sztampowe ekspozycje.
Pod względem pisarstwa Burning Shores prezentuje się moim zdaniem trochę gorzej od Forbidden Westa. Co prawda w oryginale rozmów było siłą rzeczy jeszcze więcej, bo jest ona po prostu obszerniejsza, ale za to zapamiętałem kilka postaci z gry (chociażby Katollo czy Regallę, o Sylensie i Erendzie z „jedynki” nie wspominając). Z dodatku poza Seyką nie pamiętam w zasadzie nikogo. Miałem wrażenie, że twórcy potraktowali pozostałych bohaterów jak jednowymiarowych NPC, takich, co to stoją w głuszy i zlecają graczowi jeden banalny quest.
Nie przekonała mnie też relacja między Seyką a Aloy. Przegadane dialogi i typowa dla Horizona drewniana gra aktorska zwyczajnie odebrały tym scenom autentyczność. Szkoda, bo w grach jest już wiele ciekawych par jednopłciowych, np. w The Last of Us. Seria Horizon to kolejne produkcje, które przypominają mi o klasie scenarzystów ze studia Naughty Dog – i o tym, jak niewielu twórców potrafi pisać równie znakomite dialogi czy kreować równie wiarygodne relacje.
Warto, ale…
Burning Shores to idealny dodatek dla tych wszystkich fanów Horizona, który nie mają jeszcze dość zwiedzania najciekawszej bodaj wizji postapokaliptycznych Stanów Zjednoczonych od czasów Fallouta. Jeśli więc szukacie pretekstu, żeby spędzić w grze jeszcze ze 20 godzin, warto sięgnąć po to DLC. Jego cena jest adekwatna do zawartości.
Jeśli jednak szukacie w nowym dodatku ciekawej opowieści, muszę Was rozczarować. Banalne dialogi, niezbyt przekonująca relacja Aloy i Seyki, jak i sztampowa fabuła niespecjalnie wnoszą do gry coś interesującego. Na to trzeba będzie zapewne poczekać, aż Nemesis dotrze na Ziemię, a Horizon 3 pojawi się w sklepach.
Moja opinia o grze Burning Shores
PLUSY:
- więcej tego samego;
- kilka nowych gadżetów i bestii;
- iście „epicka” walka finałowa;
- zjawiskowa oprawa graficzna.
MINUSY:
- dodatek jest przegadany (mam wrażenie, że bardziej niż „podstawka”);
- historia wnosi niewiele nowego i szybko się o niej zapomina.
OCENA: 7/10
ZASTRZEŻENIE
Kopię gry Horizon: Forbidden West – Burning Shores otrzymaliśmy nieodpłatnie od polskiego oddziału firmy Sony.