Grałem w Tales of the Shire - najprzytulniejsze Stardew Valley w Śródziemiu ma tony uroku i jedną poważną wadę
Zagrałem w Tales of the Shire i nie mogę wyzbyć się wrażenia, że w ostatnim czasie jest to najlepsza gra w uniwersum Władcy Pierścieni, jaką dostaniemy. Nie spodoba się ona jednak wszystkim.
Władca Pierścieni to bardzo obszerne uniwersum. Składają się na nie książki Tolkiena, filmy Petera Jacksona, sporo gier wydanych swego czasu przez Electronic Arts, a w ostatnich latach przez Warnera (do mojej growej topki na pewno należy Powrót króla i Bitwa o Śródziemie). Ostatnio miałem okazję zagrać w zapowiedziane w zeszłym roku Tales of the Shire, które sprawiło, że z radością rozsiadłem się w fotelu. Może to już starość, ale cozy game w hobbickim świecie to coś, o czym nie wiedziałem, że właśnie tego potrzebuję.
Wsi spokojna
Tales of the Shire zabiera nas do... no nie zgadniecie gdzie. Tutaj, wcielając się w samodzielnie stworzoną postać, stajemy przed zadaniem odrestaurowania przypadłej nam norki i przynależnych do niej terenów. Bez pośpiechu, bo i po co się spieszyć? Życie w Shire płynie bardzo spokojnie i idyllicznie. Co prawda panicz Bilbo wrócił już jakiś czas temu ze swojej wyprawy pod Samotną Górę i ewidentnie zdziwaczał – nie może przestać gadać o jakichś PRZYGODACH. Całe szczęście, że jest jeszcze Lobelia Sackville-Baggins, jedyna mądra z tych porządnych Bagginsów. Nie zbaczajmy jednak z tematu – daleko nam jeszcze do mrocznego okresu wojny o Pierścień i niesławnej bitwy Nad Wodą w 3019 roku trzeciej ery; nie będziemy tutaj walczyć z orkami, nie będziemy zarządzać armią, naszym największym zmartwieniem okaże się prawdopodobnie drzazga wbita w palec przy kopaniu ogródka. No i Gandalf, ten przeklęty mąciwoda.
Kogo może zainteresować osadzona w Śródziemiu gra, w której nie ma rozpierduchy? Prawdopodobnie tych 30 milionów graczy, którzy nabyli Stardew Valley. Tales of the Shire to gra z rodzaju tych przytulnych, która idealnie pasuje do Hobbitonu. Historia toczy się mniej więcej tak samo jak w każdej produkcji będącej pochodną Harvest Moona: dostajemy własny kawałek podłogi, poznajemy mieszkańców tego zakątka i nawiązujemy z nimi relacje, jednocześnie uczestnicząc w życiu społeczności. Zrywamy kwiatki i zioła, łowimy ryby, handlujemy z innymi hobbitami, ale przede wszystkim robimy dwie najważniejsze rzeczy w życiu wszystkich niziołków – gotujemy i jemy.
A co z drugim śniadaniem?
W przeciwieństwie do takiego Stardew Valley, gdzie relacje z innymi mieszkańcami nawiązywaliśmy poprzez wręczanie im prezentów, tutaj kluczowym elementem poprawiania naszych stosunków są wspólne posiłki. Bardzo często gotujemy, czasem w ramach questów, a czasem właśnie po to, by wynieść naszą relację z innymi hobbitami na wyższy poziom.
Samo gotowanie jest mocniej złożone niż w podobnych grach tego typu, ale nie uznałbym go za skomplikowane. W trakcie kilkunastu minut rozgrywki miałem sposobność przygotować kilka posiłków. Zaczęło się od bardzo prostych – wystarczyło wymieszać ze sobą składniki, czasem coś pokroić, ale kiedy wgrany został mi save z dalszej części rozgrywki, tam już ważny okazał się sposób przygotowania składników. Warzywa mogły być pokrojone na większe lub mniejsze kawałki, mięso mniej lub bardziej wysmażone, a chcąc osiągnąć konkretny smak potrawy, należało użyć w trakcie gotowania dodatkowych ziół, które sprawiają, że coś jest bardziej słone lub słodkie. Wszystko to przedstawiono w dość przystępnej formie, by każdy mógł zostać Robertem Makłowiczem, gdyby ten miał 110 cm wzrostu.
To, co mnie w całym tym procesie urzekło, to fakt, że kiedy zaprosiłem innego hobbita, by wspólnie coś przekąsić, sam rozstawiałem potrawy na stole. Poważnie: wyjęcie z ekwipunku dania sprawiło, że przesuwałem obiekt po stole, by ustawić go w odpowiednim miejscu. Zastanawiam się, czy to tylko dla naszej własnej satysfakcji, czy może prezentacja naszych dań innym hobbitom również będzie mieć wpływ na bonusy wynikające ze wspólnego posiłku. Tego niestety nie było mi dane sprawdzić, choć z udostępnionego fragmentu gameplayu wnioskuję, że może też chodzić o przyporządkowanie dań konkretnym hobbitom.
Składniki do gotowania zbieramy, kupujemy lub hodujemy. Nie brakuje tu pór dnia ani pór roku. Gra nie ma nas jednak za wszelką cenę popędzać, widmo tykającego zegara nie będzie tak przerażające jak w Stardew Valley, kiedy to wracaliśmy biegiem z kopalni i na ostatniej prostej, tuż przed domem, łapała nas 2:00 w nocy, padaliśmy na ziemię, po czym znajdował nas Linus i dziwnym trafem, gdy budziliśmy się rano, z kieszeni znikały nam przedmioty.
Część żyjącego świata
Nad Wodą (ang. Bywater, a dla fanów Łozińskiego, któremu nigdy nie wybaczę Łazika – Nadwodzie) to wioska, która dopiero się rozwija, ale w której znajdziemy zapamiętane z dzieł Tolkiena miejsca. Gospoda Pod Zielonym Smokiem czy Wielki Wschodni Gościniec to nazwy, które powinien kojarzyć każdy fan książek i filmów. Za projekt odpowiada Weta Workshop, czyli ekipa ludzi z uroczym nowozelandzkim akcentem, którzy przy uniwersum Władcy Pierścieni pracują od samego początku – przygotowywali ponad 20 lat temu plany zdjęciowe, kostiumy, zbroje, broń, potwory i miniatury na potrzeby dzieł Petera Jacksona. To zespół, który niejedne protetyczne zęby zjadł na świecie Tolkiena i dba o to, by wszystko działo się zgodnie z tym, jak J.R.R. sobie wymyślił. Przykładowo customizacja naszej postaci jest niezwykle bogata, liczba strojów, jakie możemy założyć, powinna zadowolić każdego, ale o ile np. zmiana fryzury nie stanowi problemu, tak nasi hobbici nie mogą mieć brody ani wąsów. Dlaczego? – zapytacie. A widzieliście kiedyś hobbitów z brodą?
Twórcy stawiają na bardzo dużą immersję. Chcą, by wszystko Nad Wodą było zgodne z książkami, by znajome postacie, jakie przyjdzie nam spotkać, pokrywały się z wizją Tolkiena, a jednocześnie, aby gra oferowała rozwiązania czysto gameplayowe, które nie wybiją nas z rytmu tego świata. Moim ulubionym przykładem jest nawigacja po mapie. Po postawieniu w wiosce lub na postaci danego hobbita punktu zazwyczaj pojawiłyby się jakieś strzałki lub inne magiczne rozwiązania. Tutaj jednak do celu prowadzą nas niebieskie ptaki, które siadają na płotach lub słupach. Nie ma ich nieskończenie wiele – zamiast tego, kiedy przejdziemy już obok jednego z nich, ten pofrunie zza naszych pleców naprzód, zająć swoje miejsce w owym nawigacyjnym szeregu. Hobbici nie sprintują również w nienaturalnie dynamiczny sposób – zamiast tego radośnie podskakują, wymachując rękami. Przez większość swojej sesji z grą biegałem, kiedy tylko mogłem, bo tak uroczo to wyglądało.
Jest i łyżka dziegciu
Nie jest to jednak gra idealna z jednego, rzucającego się w oczy powodu – chodzi o styl graficzny. Twórcy poszli w kierunku przypominającym rysunki z książek dla dzieci. O ile tła i elementy otoczenia wyglądają bardzo dobrze, tak same postacie prezentują się momentami paskudnie. Przy odpowiednim ustawieniu kamery i oświetleniu jestem pewien, że mogłyby zostać demonami z moich koszmarów. Nie do końca rozumiem aż tak wielki dysonans wizualny, bo to naprawdę wygląda tak, jakby zupełnie inne osoby pracowały nad jednym i drugim. Mam nadzieję, że postacie przejdą jeszcze mały lifting, podobnie jak filmowy Sonic ze swoimi oczami. Choć czasu za wiele nie ma, bo gra ma wyjść jeszcze w tym roku.
Jednym z moich zmartwień jest też kwestia celów rozgrywki. O ile odrestaurowanie naszej norki brzmi jak spoko cel jako taki, tak w Stardew Valley mieliśmy jeszcze odnawianie naszego „domu kultury”, a do tego kopalnie, do których mogliśmy schodzić, bić się z potworami, zbierać surowce i odczuwać lekki dreszczyk emocji. Nie wygląda na to, by Tales of the Shire chciało zaoferować coś podobnego, szczególnie w tak idyllicznym świecie, ale przyznaję – nie widziałem jeszcze całej gry, więc są to jedynie moje domysły i wątpliwości wynikające z obcowania z tylko fragmentem rozgrywki.
Z absolutnych drobiazgów dodam, że zapytałem twórców, czy planują wprowadzić możliwość siadania na krzesłach i fotelach. Była to jedna z pierwszych rzeczy, jaką chciałem zrobić po wystawieniu fotela przed swoją norkę – i nie mogłem! Usłyszałem, że przemyślą to. Tak że wiecie, jeśli nie było to powiedziane na odczepnego i faktycznie siadanie trafi do gry, to zapłatę przyjmuję w fajkowym zielu.
Może to naprawdę kwestia wieku, ale Tales of the Shire przekonało mnie do siebie bardziej, niż przypuszczałem przed prezentacją. Całe to doświadczenie jest cudownie uspokajające, świat Władcy Pierścieni został przedstawiony w takim okresie, iż idea przytulnej gry bardzo do niego pasuje. Widać też, że twórcy dbają o detale. Poza tym zawsze chciałem sobie urządzić własną hobbicią norkę. Dobrze, że drzwi mają okrągłe.