Newsroom Wiadomości Najciekawsze Komiksy Tematy RSS
Wiadomość opinie 7 marca 2023, 16:10

EA od 25 lat robi to samo. Pokazuje jak zarobić i się nie narobić

O zmianach w serii FIFA często się żartuje, wyśmiewając niewielkie różnice pomiędzy kolejnymi częściami. Do śmiechu nie jest tylko posiadaczom konsol Nintendo, którzy od lat grają w jedną i tę samą grę, tyle że z innymi numerkami w tytule.

Źródło fot. EA
i

Gry to biznes. Intratny, ale też niełatwy biznes. Najwięksi wydawcy nieustannie szukają sposobów, by wstrzelić się w trendy i potrzeby graczy, a przez to odnotować ładnie wyglądające w raportach zyski. Nie każdy jednak musi się tak starać. Jakbyście zareagowali, gdybym powiedział Wam, że jest pewna duża firma, która od ponad dobrych dwóch dekad ma w poważaniu całe miliony klientów, a przy tym nieustannie na nich zarabia?

W ostatnim czasie nie stanowi wielkiego problemu natrafienie na informacje pokazujące, jak trudny bywa rynek gier. A to Square Enix notuje spadek zysków, choć intensywnie próbuje popłynąć z nurtem remasterów, remake’ów i uzależniających gier mobilnych. A to znowu całkiem nieźle promowane, posiadające cross-play i dość szybko udostępnione jako free-to-play Knockout City w czerwcu oficjalnie kończy działalność. Na każdą historię sukcesu na miarę GTA Online, Fortnite’a czy Stardew Valley przypadają dziesiątki tysięcy opowieści bez happy endu.

Można pomyśleć, że poruszający się po takim symbolicznym polu minowym wydawcy starają się wszelkimi sposobami zadowolić potencjalne grupy klientów. Zadbać, by gracze byli usatysfakcjonowani z oferowanych im produkcji i dawanych możliwości. Wiem, że część czytających teraz pokręci z niesmakiem głową, myśląc o agresywnej monetyzacji czy płatnych dodatkach z wyciętą zawartością, ale to temat na osobną dyskusję. Wracając do pierwotnej myśli – zdawałoby się, że żaden wydawca w tych czasach, przy takiej konkurencji, nie może liczyć na dobre wyniki finansowe, otwarcie ignorując pewną, liczebnie znaczącą, grupę klientów. Nie może? Zapytajcie EA.

EA od 25 lat robi to samo. Pokazuje jak zarobić i się nie narobić - ilustracja #1
Co tu robi Eden Hazard w barwach Chelsea? Jak się tak zastanowić, to kariera Belga przypomina momentami historię serii FIFA na konsolach Nintendo. Ostatnie lata to bardziej odcinanie kuponów od wypracowanej marki. fot. EA

Leniwa Edition

Jako szczęśliwy posiadacz Switcha od dobrego roku regularnie zaglądam do eShopu oraz sekcji newsów udostępnianych z poziomu menu konsoli. To, co obserwuję z pewnym zdziwieniem, to obecność w czołówce najlepiej sprzedających się tytułów, niemalże zawsze blisko top 10, kolejnych odsłon serii FIFA. Jakiś czas temu gracze regularnie sięgali po edycję z numerkiem 22 w nazwie, ostatnio z liczbą 23. Dlaczego popularność jednej z najbardziej kasowych serii wszech czasów przykuwa moją uwagę? Ponieważ to dokładnie ta sama FIFA, która pod względem zaimplementowanych rozwiązań zatrzymała się około FIF-y 17 z konsol Sony i Microsoftu i w której próżno szukać większych zmian od dobrych pięciu lat.

EA sprzedaje przez cały ten czas aktualizację składów pod szyldem Legacy Edition, wyceniając ją niewiele poniżej ceny premierowych hitów. Odważne posunięcie, jeśli zestawić to z liczbą ponad stu milionów użytkowników sprzętu, którzy w 2022 roku przynajmniej raz uruchomili konsolę. Ale czy na pewno wydawca w ten sposób podejmuje jakieś większe ryzyko? Wspomniane wcześniej niezłe wyniki sprzedaży pokazują, że wręcz przeciwnie – zarabia przy najniższych możliwych nakładach czasu i pracy. Która korporacja nie chciałaby funkcjonować w takiej rzeczywistości?

Sytuację można tłumaczyć brakiem sensownej konkurencji i „głodem piłki” wśród posiadaczy Switcha. Potrzebą, która zadziwia, bo jako konsumenci gotowi są wykładać niemałe pieniądze na aktualizację składów i grę, którą w większości przypadków mają już w bibliotece, tylko z innym numerkiem. To ciekawy przypadek, który pokazuje nieco inny obraz graczy, często kojarzonych z głośnymi narzekaniami na rosnące ceny najnowszych produkcji. 70 dolarów za zupełnie nowe doświadczenie, przygotowywane od zera przez wiele miesięcy lub lat, kontra 40 dolarów za tytuł, który zaskoczyć nas może jedynie Cristiano Ronaldo w barwach Al-Nassr i Robertem Lewandowskim w Barcelonie.

EA od 25 lat robi to samo. Pokazuje jak zarobić i się nie narobić - ilustracja #2
fot. EA

Dobre wyniki sprzedaży wybrakowanej wersji gry w wydaniu na Switcha można by też spróbować tłumaczyć niewiedzą kupujących, choć i ta teoria nie ma mocnych fundamentów. Media piszące o Legacy Edition coraz rzadziej udają, że wydawca gra w tym przypadku fair, i wypunktowują brakujące funkcjonalności z normalnych wersji tytułu na PlayStation i Xboksa, kończąc recenzje notami rzędu 2/10. Wcale nie wystawionymi po złości.

Ah shit, here we go again

Traktowanie użytkowników konsol Nintendo po macoszemu przez EA nie jest też żadną nowością, gdyż praktykowane jest nieprzerwanie od wielu lat. Gdyby się uprzeć, spokojnie można by uznać, że zaczęło się to jeszcze w ubiegłym wieku. To już dobre dwie dekady, odkąd kolejne liczone w milionach grupy odbiorców nie mogą doczekać się tytułu o takiej samej zawartości i podobnej jakości jak w przypadku innych platform. Niesławne „Legacy Edition”, kamuflujące aktualizacje składów, pojawia się od czasów Nintendo DS i przez cały okres obecności Switcha na rynku. Wielu fanów futbolu nie najlepiej wspominać może też edycje wydane na Wii – kolejną superpopularną platformę do grania z wielomilionową bazą użytkowników – gdzie widoczne braki producenci próbowali wynagradzać modelem sterowania wykorzystującym kontrolery ruchowe. To były z pewnością jedne z najbardziej rodzinnych części cyklu FIFA w historii.

EA od 25 lat robi to samo. Pokazuje jak zarobić i się nie narobić - ilustracja #3
FIFA na Wii nie wyglądała dobrze, ale przynajmniej wskazywała na jakąkolwiek pracę włożoną w przygotowanie gry. fot. EA

Czy EA jest tym złym, bo bez skrupułów wykorzystuje zaistniałą sytuację? Trudno obwiniać wielką korporację, że maksymalizuje zyski tam, gdzie dostrzega taką możliwość. Furtki ku temu otwierają jej do lat sami gracze, bo słynne głosowanie portfelami, mające potwierdzać górnolotne hasła wypisywane na forach i w mediach społecznościowych, rzadko kiedy przekłada się na coś więcej. Nawet wybrakowana FIFA po prostu dobrze się sprzedaje, a jej dominację, czy wręcz monopol na rynku, zapewnili sami kupujący. W tę stronę zaczęliśmy stawiać pierwsze kroki jeszcze w latach 90. XX wieku, w czym utwierdziła mnie ostatnio lektura recenzji FIF-y 64 opublikowanej w magazynie „Edge” w 1997 roku.

Pomimo tego, że trzy miesiące temu FIFA 97 na konsolę PlayStation została powszechnie zbesztana przez krytyków, nadal zdołała poradzić sobie niesamowicie dobrze pod względem sprzedaży. Świadczy to oczywiście o sile EA na rynku i zbudowanej przez nią marce FIFA, choć trzeba przyznać, że poprzednie FIF-y, sięgające aż do oryginalnej gry na Mega Drive w układzie izometrycznym 3D, nigdy nie były majstersztykami. Fakt, że tylko Actua Soccer Gremlina oferowała jakąkolwiek konkurencję na konsoli Sony, na pewno pomógł.

Na sprzęcie Nintendo jednak niezwykle wysoki standard został już ustawiony przez zdumiewającego J-League Perfect Strikera. W istocie tytuł Konami może być zakwalifikowany jako najlepsza interpretacja piłki nożnej na jakiejkolwiek platformie. Mimo to solidny zespół komentatorski, w składzie John Motson, Andy Gray i Des Lynn, wraz z godną pozazdroszczenia możliwością zabawy w rozgrywkach międzynarodowych oraz Premier League daje FIF-ie coś, z czym konkurent z Japonii nie może się równać.

To wszystko sprawia jednak, że końcowy efekt jest tym bardziej rozczarowujący. Choć FIFA 64 nie jest gorsza od edycji na 32-bitowe konsole, to znając już udokumentowany potencjał sprzętu w dziedzinie gier piłkarskich, można od tytułu EA oczekiwać więcej niż tylko olśniewającej licencji.

Brzmi znajomo? W podobnym tonie dziennikarze recenzowali następne edycje FIF-y i ISS Pro, a później PES-a przez kolejne lata. W końcowym zdaniu przytaczanego tekstu w magazynie „Edge” autor nazwał wręcz zakup FIF-y 64, powodowany zajaraniem się licencją i nazwiskami komentatorów, „pochopnym”, bo już kilka tygodni później na Zachód miał trafić wspomniany wyżej J-League Perfect Striker jako International Superstar Soccer 64.

Licencje okazały się w tej wojnie kluczowe. Nazwiska w tym przypadku zrobiły różnicę. FIFA na nich zbudowała swoją renomę i później już tej ugruntowanej pozycji nigdy nie oddała, rozpychając się tylko coraz bardziej łokciami i zrzucając kolejnych konkurentów w otchłań zapomnienia. Konami z ISS Pro, a później z Pro Evolution Soccerem, nigdy nie mogło nawiązać walki na tym kluczowym marketingowo polu, a kiedy doszły problemy techniczne i jakość kolejnych odsłon spadła, było już skazane na niechybną porażkę.

Z czasem EA miało już tak mocną kartę w rękawie, że w przypadku konsol Nintendo mogło nawet przestać się specjalnie starać. Ot, kolejny przykład z bogatej kolekcji tych pokazujących, że monopol nie prowadzi do niczego dobrego.

Norbert Szamota

Norbert Szamota

Absolwent dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Warszawskim. Tam też obronił pracę dyplomową poświęconą miesięcznikom o grach konsolowych, wydawanym na przełomie XX i XXI wieku. W GRYOnline.pl działa od 2009 roku. Początkowo jako newsman i autor felietonów, później twórca wpisów encyklopedycznych i bloger na gameplay.pl, a od kilkudziesięciu miesięcy jako członek działu Publicystyki. Zaczynał dwa lata wcześniej, tworząc dla serwisu GamePress jedne z pierwszych wideorecenzji gier w polskim Internecie i publikując je na raczkującym wówczas YouTube. Gra we wszystko i na wszystkim, ciągle szukając ciekawych historii, intrygujących mechanik oraz zachwycających obrazów i dźwięków. Uwielbia tropić dawne opowieści z branży, a w wolnym czasie tworzyć też własne growe opowiadania na blogu Gralingrad.pl.

więcej