Quintarra | Arcanum Przypowieść o Maszynach i Magyi poradnik Arcanum: Przypowieść o Maszynach i Magyi
Ostatnia aktualizacja: 21 sierpnia 2019
Ach, starożytne miasto elfów położone na sieci nadrzewnych platform. Piękne miejsce. Aczkolwiek nie ma tu knajpy z barmanem, piwkiem i takimi tam przyjemnostkami.
Przed wejściem do siedziby królowej elfów spotkałem jej córkę, Raven (9) . Ta za dopuszczenie mnie przed oblicze swojej matki zażądała wyświadczenia jej drobnej przysługi, sama bowiem miała na głowie za dużo obowiązków związanych z zarządzaniem Quintarrą. Poprosiła mnie mianowicie, bym usunął z lasu ludzi, którzy rozbili obóz w świętym miejscu elfów, lecz w żadnym wypadku nie wolno mi było przelać krwi na świętej ziemi [092] . Jej życzenie stanowiło dla mnie pewien problem, gdyż nie przywykłem do misji nie polegających na zabijaniu. Czym prędzej jednak udałem się na miejsce (Falcon's Ache ), nad którym w samej rzeczy unosi się atmosfera niezwykłości: wokół niewielkiego jeziorka pasą się w zgodzie zające, wilki, tygrysy, goryle i co tam jeszcze, a ponadto wśród drzew, na prawo od obozu geodetów, znajduje się ołtarz bogini Te'rel. Ludzie, o których mówiła Raven okazali się być grupą geodetów wynajętych przez kompanię Torringsdale Logging Company, zajmującą się wycinką drzew i w jej imieniu dokonywali pomiarów terenu, który niedawno kompania zakupiła. Przewodzący geodetom William Bench za żadną cenę nie chciał słyszeć o świętej ziemi elfów i wręcz powiedział mi, że to ja znajduję się na terenie prywatnym i powinienem czym prędzej sobie pójść. Czwórki ludzi wyposażonych w tandetną broń zwykle bym nawet nie zauważył przechodząc po ich trupach, lecz Raven wyraźnie zakazała mi kogokolwiek tutaj zabijać. Musiałem zatem działać chytrze, przebiegle, niezwykle sprytnie i delikatnie: wiernie towarzyszącego mi Virgila pozostawiłem na uboczu, żeby się nie mieszał do spraw ludzi dorosłych i przypadkiem któregoś z nich nie ciachnął swoim mieczykiem. Sam zaś poszedłem porozmawiać z Benchem i w kilku dobrze dobranych obelgach doprowadziłem jego i jego ludzi do wystarczającej furii, by mnie wszyscy razem zaatakowali. Pozwoliłem im ciachać się do woli, to znaczy: wystarczyło, by każdy z nich zranił mnie jeden raz, po czym wszyscy, chórkiem jak jeden wyzionęli ducha. Schowałem swój niezwilżony krwią miecz do pochwy, zabrałem Virgila ze sobą i wróciliśmy do Quintarry z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.
Raven podziękowała mi za pomoc, a ja przepytałem ją jeszcze na okoliczność imienia M'in Gorad. Poza jednak refleksją, iż może być to imię mrocznego elfa, nic o nim nie wiedziała. Po odpowiedzi na moje pytania posłała mnie do swojej matki (10) , ostrzegłszy mnie jednak, że jest ona mocno magiczną osobą, widzi to, czego my nie widzimy i dlatego jej odpowiedzi na moje pytania mogę mi się czasem wydać dziwne, niemniej jednak miałem jej wysłuchać.
Lewitująca w ciemnym wnętrzu drzewa królowa odpowiedziała na wszystkie moje pytania dotyczące M'in Gorada oraz Black Mountain Clanu. Jakkolwiek wszystkie jej odpowiedzi były opisem wizji, których doświadczała i doprawdy niewiele przyszło mi z ich zrozumieć. Kompletnie skołowany wyszedłem na zewnątrz i dopiero razem z Raven staraliśmy się odnaleźć sens i znaczenie w słowach jej matki. Dowiedziałem się, że wilk z podniesioną łapą, który pojawił się w jednej z wizji jest godłem Caladonu. Ponadto Raven upewniła się w przekonaniu, że M'in Gorad musi być mrocznym elfem, a te odłączyły się od swoich braci wieki temu, by iść swoją drogą i nawet Raven nie wie, gdzie przez ten czas mroczne elfy zamieszkiwały. Dała mi jednak inny trop. Otóż, dawno temu Glimmering Forest przemierzał naukowiec zajmujący się badaniem elfów - dr Renford A. Terwilliger, którego nader ciepło wspominała. Przypuszczała, że on mógłby coś wiedzieć na temat położenia domniemanej siedziby mrocznych elfów. W każdym razie był to jakikolwiek start dla moich dalszych poszukiwań. Wówczas gdy go Raven znała, mieszkał i pracował w Tarant. Koniec końców otrzymałem jasne zadanie: odnaleźć doktora [093] , dowiedzieć się gdzie mieszkają mroczne elfy [094] i odnaleźć M'in Gorada [095] , po czym wrócić do Raven z ewentualnymi wieściami.
Trudno było oczekiwać, żeby wykonanie tego wszystkiego nie nastręczyło mi żadnych trudności. Jeżeli nie najmłodsza już elfka powiedziała, że poznała doktora za swoich młodych lat, to nie było najmniejszych szans, by ten jeszcze żył. Nie zdziwiło mnie zatem to, czego się dowiedziałem z spisie ludności w Tarant - doktor zmarł blisko sto lat temu (a dokładniej: został zamordowany w tajemniczych okolicznościach). Był on jednak autorem ksiązki pt. "T'sen-Ang: Horror Among Dark Elves" i to jej pobiegłem szukać do znajdującej się nieopodal biblioteki.
Bibliotekarz zażądał ode mnie wykupienia członkostwa, co kosztowało mnie 1500 sztuk złota i na domiar złego okazało się, że biblioteka nie posiada na stanie książki Terwilligera. Znalazła się za to książka o podobnej tematyce: "The Curse of T'sen-Ang" autorstwa Kendricka Walesa z Ashbury, którą skwapliwie wypożyczyłem. Książka Walesa opowiadała krótką historię życia doktora Terwilligera. Dowiedziałem się z niej, że w jego podróży do Glimmering Forest towarzyszył mu elf imieniem Jar'en Ben'al. Samemu pojawieniu się książki doktora towarzyszyło wiele dramatycznych wydarzeń. Drukarnia została spalona, a jej właściciel, Jeremiah Gomes zabity. Cztery księgarnie, które zakupiły egzemplarze książki również zostały spalone i jedynie 15 kopii zdążyło znaleźć nabywców, a wszyscy kolejni właściciele zmarli w przeciągu pięciu lat. Przypadek ten zyskał miano klątwy T'sen Ang. Sam doktor żył stosunkowo długo dręczony horrorem, którego stał się przyczyną, a w swoich wspomnieniach pisał, że gdyby miał dość siły, to wróciłby do Glimmering Forest spuścić świętą zemstę na zło, które uwolnił za młodu. Niedługo potem został znaleziony martwy we śnie. Kendrick Wales odkrył, że jedyna niezniszczona kopia książki znajduje się w posiadaniu niejakiego Victora Miska z Caladonu, syna Philipa Miska, znanego biblofila. Wydawało się, że musiałem już tylko znaleźć Victora Miska [096] , więc czym prędzej zacząłem szukać drogi do Caladonu, żeby się tak od razu na łatwiznę doń nie teleportować. Od przypadkowych mieszkańców Tarant dowiedziałem się, że Caladon jest bardzo ładnym miastem oraz że da się do niego dostać jedynie statkiem. Z tym nie miałem problemu, gdyż każdy kapitan gotów był mnie tam zabrać za niewielką opłatą.
Ponadto
(1) Zaraz przy wejściu do Quintarry natknąłem się na Swyft - młodą, rzec trzeba jeszcze niedojrzałą elfkę, ledwie 150-letnią, której największym marzeniem było wyrwać się z jej rodzinnego miasteczka do Tarant [097] . Może nie było to zbyt wychowawcze z mojej strony, lecz zabrałem ją tam (nie szczędząc jej przy tym pedagogicznych nagan).
(2) Pan Winde , szef okolicznych myśliwych, też miał swoje zmartwienie. Jeden z jego podopiecznych nie wrócił do domu od wczoraj, co było dlań trochę niepokojące. Poprosił mnie, czy nie byłbym tak dobry w wolnej chwili sprawdzić, co się z nim stało i ewentualnie odeskortować go z powrotem [098] . Oczywiście byłem tak dobry i czym prędzej udałem się w miejsce, w którym ostatnio miał polować (The Bedokaan Village ). Misja odnalezienia zaginionego myśliwego okazała się co najmniej skomplikowana, ale tym bardziej interesująca. W wiosce wprawdzie znalazłem rzeczonego elfa, lecz uwięzionego przez zamieszkałe tam wielkie jaszczury z plemienia Bedokaan. Sprawa z wydostaniem myśliwego nie była łatwa, gdyż zimnokrwiste jaszczury pałają szczególną nienawiścią wobec wszelkich ciepłokrwistych stworzeń, które od zawsze nań polują. Bardzo trudno więc było mi ugłaskać wodza plemienia, Kan Kerai'a , zwłaszcza że akurat jego podopieczni mocno ucierpieli z winy grupy kłusowników, w związku z czym całe plemię szykowało się do poważnego odwetu a nawet do wojny z ludźmi. Po dłuższej rozmowie doszliśmy jednak do porozumienia: ja zabiję kłusowników [099] , a Bedokaanie odstąpią od otwartej wojny z ciepłokrwistymi i uwolnią myśliwego. Natychmiast udałem się do obozu kłusowników (The Poachers Camp ). Co nagle to po diable i dlatego najpierw pogadałem z ich szefem, niejakim Robertem Miltonem . Kłusownik uśmiał się, gdy mu powiedziałem, że jestem tu po to, by go zabić z polecenia jaszczurów i zaproponował mi układ: tysiąc sztuk złota za zdradzenie miejsca pobytu Bedokaan. Nie przystałem jednak na to, gdyż zamknąłbym sobie wówczas drogę do uwolnienia myśliwego, a poza tym Milton nie był szczególnie sympatycznym człowiekiem. Zatem z pobudek czysto ekologicznych zabiłem wszystkich pięciu kłusowników, zebrałem ich broń (a pośród niej jeden elephant gun ) oraz rzeczy i wróciłem do wioski Bedokaan. Kan Kerai uwolnił elfa i mogliśmy wracać do Quintarry przekazać Winde'mu dobre wieści. Ten zaś oddał mi w dowód wdzięczności elfią kolczugę , dzięki czemu wreszcie przestałem chadzać półnagi, odziany jedynie w skąpą acz nad podziw skuteczną dread armor. Wioska jaszczurów ma ponadto inne znaczenie strategiczne: znajduje się w niej ołtarz boga Makaala oraz da się tam znaleźć, nie występujące gdzie indziej heartstone'y .
(3) Czarodziej imieniem Wrath okazał się mieć wyjątkowo niemiłe usposobienie, więc nie chcąc go niepotrzebnie denerwować opuściłem pośpiesznie jego dom.
(4) W spore zdumienie wprawiło mnie spotkanie w mieście elfów czarodzieja krasnoluda imieniem Jormund . Zapytany o tę dziwaczność odparł, że od najmłodszych lat pociągała go magia i dlatego poszedł szukać stosownego nauczyciela. Pech chciał, że jedyną ofertą jaką znalazł była służba u Wratha za jego nauki. Drakoński kontrakt, który zawarł miał wygasnąć dopiero wraz ze śmiercią elfa, a wszystko przez brak innego wyboru. Chciałem z Wrathem o tym jeszcze porozmawiać, lecz Jormund mi zabronił, żeby jeszcze bardziej zgorzkniałego czarownika nie rozsierdzać. Mimo prośby Jormunda pobiegłem jednak do Wratha (3) i... zastałem go martwego. Przeszukawszy jego zwłoki, znalazłem przy nim pusty kielich cuchnący podejrzanym odorem . Wróciłem do Jormunda, który już był pod strażą, oskarżony o morderstwo. Strażnik jednak pozwolił mi z krasnoludem porozmawiać. Powiedziałem biedakowi, że nie wierzę w jego winę i obiecałem pomóc mu w uniewinnieniu [100] . Pokazałem mu również znaleziony przy zwłokach kielich, a Jorund powąchawszy go stwierdził truciznę i naprowadził mnie na stosowny trop: w Quintarrze jest tylko jeden aptekarz - Sharpe . Nie zastałem go jednakże w jego domku (8) , lecz przywitała mnie jego żona Ivory . Było to trochę dziwne, gdyż elfy nie zawierają małżeństw między sobą - romantyczna miłość za młodu, te rzeczy tak, ale nie jakiś tam ślub. Z rozmowy z Ivory dowiedziałem się, że ona, Sharpe i Wrath byli dawniej trójką przyjaciół, lecz gdy Ivory i Sharpe zaczęli mieszkać razem, na podobieństwo ludzi, Wrath zrobił się zły, zgorzkniały i ogólnie zazdrosny, zaczął źle o nich mówić, otwarcie krzyczeć, że zatruwają społeczność swoim zachowaniem sprzecznym z elfią tradycją. Oczywiście Ivory wyrzuciła mnie z domu za same insynuacje, jakoby Sharpe z tego powodu otruł Wratha, albowiem było to dla niej nie do pomyślenia, żeby elf zabił elfa. Przekazałem strażnikowi Jormunda swoje podejrzenia, lecz ten bez konkretnego dowodu nie był w stanie nic zdziałać. Przyznał mi jednak, że zachowanie Sharpe'go i Ivory było gorszące i niszczycielskie dla całej społeczności. Po stosowny dowód wróciłem do domu aptekarza i zaczekałem do nocy, aż Ivory pójdzie sobie na nocne medytacje. Wtedy skradłem z wazy pusty flakonik po truciźnie . Gdy oddałem go w ręce strażnika, ten uwolnił krasnoluda, lecz w szoku pozostał nadal, do końca nie mogąc pogodzić się z tym, że elf mógł zabić innego elfa. Wdzięczny Jormund zaś dał mi swoją magiczną laskę , a nawet gotów był towarzyszyć mi w dalszych podróżach.
(5) Z prawdziwą przyjemnością poznałem Kal-N'driel (kazała mi nazywać ją Fawn , dla prostoty), będącą mistrzynią-uzdrowicielką. Jedyne warunki, jakim musiałem sprostać, by podzieliła się ze mną swoim mistrzostwem to: odpowiedni poziom moich umiejętności oraz czyste serce (wystarczyło +50). Dodatkowo sprezentowała mi Amulet of K'an-el przydający mojej constitution 4 punkty.
(6) Miłą niespodziankę sprawiła mi Whysper . Opowiedziałem jej bowiem swoją historię, a ona sprezentowała mi klejnot jednorazowego użytku, obdarzający niewidzialnością na pewien czas, bez żadnych skutków ubocznych. Swój podarek usprawiedliwiła mówiąc, że może mi się przydać zdolność nie rzucania się w oczy. Sama zaś Whysper nazywała siebie naukowcem, gdyż zajmowało ją badanie lokalnej fauny. W związku z jej ostatnią pracą, poprosiła mnie o zdobycie dla niej esencji żyjątka Vol'ars Wisp, czyli wyjątkowo rzadkiego świetlika, który w odróżnieniu od innych jest niebieski [101] . Obiecała mi, że gdy dostatecznie długo będę chadzał po Glimmering Forrest, to powinienem na niego w końcu trafić. Wbrew temu jednak, co mówiła, żyjątko to znalazłem zupełnie gdzie indziej (The Old Lagoon ). Ponadto znalazłem tam jeszcze skrzynię, a w niej porządną magiczną kolczugę .
(7) Ellumyn , lokalny rzemieślnik trudniący się wyrobem przedmiotów z drewna i z metalu, żeby nie rzec kowal, miał ostatnio trudności ze zdobyciem niezwykle rzadkiego mithrilu. Obiecał mi dać jeden ze swoich doskonałych łuków , jeśli zdołam skombinować mu trochę tego bezcennego metalu z kopalni Wheel Clanu [102] . Ponieważ miałem już w tym czasie trzy arkusze mithrilu na stanie, więc z jednym bez trudu się rozstałem, a nie ukrywam, że zrobiłem na Ellumynie wrażenie swoją zaradnością.
Okolice Quintarry
(Secret Village ) Urokliwe miejsce, w którym pomiędzy kolorowymi grzybkami, jak wyjętymi ze smurfów, tańczą sobie kite shamani. Niestety na mój widok wszyscy się na mnie rzucili, jak na komendę zaczęli przywoływać do pomocy kuguary i musiałem ich wszystkich wytłuc, nie mając z tego najmniejszego pożytku.
(Small Camp ) Na niewielkiej polance pośród drzew znalazłem ciała dwóch szlachetnie urodzonych ludzi oraz pięć ciał zapewne towarzyszących im w podróży ochroniarzy. Pomiędzy ciałami przechadzał się rosły fleshy mound, którego ubiłem w imię zasad, obok wozu zaś znajdowała się skrzynia, a w niej pokaźna sumka w złocie .
(Small Pond ) Jeszcze jedno dziwaczne miejsce w okolicach Quintarry. Nad brzegiem malutkiego jeziorka rozsiadł się ze swoim zwierzyńcem ogr - Garbonzo - trener małp. Niestety, ach, niestety, nie dał mi dojść do słowa i nie kryjąc krokodylich łez wyciąłem w pień całe stadko jego małpiątek oraz jego samego na deser. Żeby mi nie było jednak tak smutno, zabrałem ze stojącej w szopie Garbonzo skrzyni całe złoto .