Jak wygląda pierwsze wrażenie po wkroczeniu do wirtuala?. Recenzja PlayStation VR
Spis treści
Jak wygląda pierwsze wrażenie po wkroczeniu do wirtuala?
Pierwszą produkcją, jaką uruchomiłem po skalibrowaniu urządzenia było darmowe The Playroom VR. Jako że moje wcześniejsze doświadczenie w obcowaniu z konkurencyjnymi rozwiązaniami było bliskie zeru, już samo menu wywołało u mnie efekt zapierający dech w piersiach. Serio, zwykły widoczek kilku miniaturowych planet, czerń kosmosu i gdzieś za mną wielka planeta stanowiąca tło. Samo to wystarczyło żebym zakochał się w VR.
Jak pewnie się domyślacie, po pierwszym efekcie „łał”, przyszły także pierwsze rozczarowania. A to, że obraz jest w zbyt niskiej rozdzielczości, aby dostrzec wszystkie szczegóły. A to, że w menu na dużych obszarach jednolicie kolorowych pojawia się ziarno, które na szczęście jest już całkowicie niewidoczne podczas zabawy. A to, że na krawędzi pola widzenia obraz jest rozmazany bardziej niż to, co znajduje się wprost przed nami (ta uwaga dotyczy wszystkich gogli VR, nie tylko PS VR).
Wraz z doświadczaniem kolejnych tytułów przychodzi też świadomość, że im bardziej rozbudowana jest gra, tym wyświetla się ona w niższej rozdzielczości malując przed nami niemalże dosłowne „kupy z pikseli”. Jednak nawet tak poważny problem nie zawsze bywa zniechęcający kiedy w sukurs przychodzi mu porządna rozgrywka. Najlepszym przykładem jest tu DriveClub VR, chyba najbrzydszy tytuł startowy PS VR, który mimo wszystko wciągnął mnie na długi, długi czas. Wszystko dzięki fantastycznemu wrażeniu siedzenia w prawdziwym samochodzie (w którym nawet cyfry na zegarach są niewyraźne). Gdzieś tam z tyłu głowy przez chwilę pojawiła mi się już nawet myśl, że nie wyobrażam sobie w przyszłości grać w wyścigi bez obsługi VR. To tak mocno wciąga.
Efekt przebywania w wirtualu jest kapitalny. Wszystkiego chce się dosłownie dotknąć. Obejrzeć z innej strony. Zacząłem też zdawać sobie sprawę ze skali. Z wielkości przedmiotów, ludzi i innych stworzeń, które do tej pory były tylko zbitką pikseli na ekranie. Kiedy przepływał obok mnie rekin zobaczyłem jak jest wielki. Jak groźny. Jakie stanowiłby zagrożenie, gdybym naprawdę znalazł się z nim oko w oko gdzieś na środku oceanu. Kiedy krąży wokół mnie łysy zbir wiem, że to kolejny krok w stronę imersji, za którą tak przepadam. A to przecież tylko pokazówka, technologiczne demo, żadna tam poważna gra. Nie sądzę, aby wariatka z dema The Kitchen miziająca mnie po twarzy nożem przyśniła mi się kiedyś w ramach nocnego koszmaru, ale od teraz wiem, że VR ma w sobie niesamowity potencjał. Oby w przyszłości deweloperzy potrafili go właściwie wykorzystać.