Gry wideo poza prawem - życie gracza w Wenezueli
Przemoc w grach to temat, który zawsze rodził kontrowersje. Rzadko który rząd podjął jednak w celu jej eliminacji tak zdecydowane kroki jak władze Wenezueli.
Polscy gracze nie mogą jeszcze cieszyć się zupełną akceptacją ze strony naszych mediów. A to na Frondzie wyląduje lista produkcji, które namawiają do czczenia Szatana, a to TVP opublikuje kolejny materiał, który robi z nas w najlepszym przypadku wykolejeńców, a w najgorszym – niebezpiecznych psychopatów. Ale sytuacja wciąż się poprawia – z jednej strony w Katowicach ogromną popularnością cieszy się IEM, z drugiej do spędzania czasu z myszką czy padem w ręku przyznają się coraz częściej politycy, sportowcy, aktorzy. To z kolei daje niemalże stuprocentową pewność, że w najbliższym czasie nikt nie zrobi z gier przestępstwa karanego więzieniem. Naprawdę mamy szczęście. Po drugiej stronie globu, w Wenezueli, gracz to synonim kryminalisty.
Wenezuela to kraj, w którym pracownicy firm należących do rządu (co przy nacjonalizacji znacznej części przemysłu daje naprawdę spory procent) są zobligowani do głosowania na aktualnie rządzącą partię pod groźbą zwolnienia, gdzie policja pomaga rodzinom ofiar zabójstw czy porwań jedynie pod warunkiem, że sprawa nie trafi do mediów, i gdzie jedna osoba – Hugo Chávez – sprawowała urząd prezydenta przez prawie półtorej dekady, aż do śmierci w marcu 2013 roku. To także państwo, gdzie sceny rodem z Grand Theft Auto zdarzają się dzień w dzień. Morderstwa, porwania czy handel narkotykami są tutaj tak powszechne, że nikt nawet nie próbuje zgłaszać przestępstw „mniejszej wagi”, takich jak kradzieże czy wyłudzenia. W ostatnich latach Wenezuela regularnie ląduje w czołówce list najniebezpieczniejszych państw. Jak więc rozwiązać ten problem? W jedyny słuszny sposób – zakazując wszystkich brutalnych gier wideo.
To, że wspomniany wcześniej Hugo Chávez za interaktywną rozrywką nie przepadał, raczej nie powinno być zaskoczeniem. Ostatecznie większość tytułów trafiających na półki sklepowe jest produkcji amerykańskiej lub europejskiej – a więc kapitalistycznej. Tymczasem zmarły dwa lata temu prezydent nienawidził kapitalizm z całego serca, nazywając go wprost „drogą do piekła”. Założona przez niego Zjednoczona Partia Socjalistyczna, rządząca w kraju nieprzerwanie od 2007 roku, to ugrupowanie w stu procentach lewicowe, popierające postępującą nacjonalizację własności prywatnej. Wenezuela bywa w mediach określana mianem „Kuby Ameryki Południowej” i nie ma w tym ani grama przesady. Ale kapitalizm to nie jedyny problem, jaki Chávez dostrzegał w grach. „To trucizna” – grzmiał w jednej ze swych audycji radiowych. – „Gry tworzą kapitaliści, by sprzedawać tu broń i nauczyć młodych ludzi mordować. Kiedyś w jednej umieszczono nawet mój wizerunek, a głównym zadaniem było zabicie mnie”.
Były prezydent mówił o Mercenaries 2: World in Flames, wydanej w 2008 roku produkcji studia Pandemic, która została zapamiętana bardziej ze względu na kontrowersje wokół niej niż jakość produktu. Gracz w skórze najemnika był wysyłany do Wenezueli z misją obalenia rządzącego nią dyktatora. Podobieństw do Cháveza znalazło się wystarczająco dużo, by sprawą zainteresował się rząd kraju, oskarżając twórców o wspieranie ewentualnej amerykańskiej inwazji. Deweloperzy zareagowali, zapewniając, że nie mają żadnych powiązań z rządem Stanów Zjednoczonych i że chcieli jedynie stworzyć stosunkowo realistyczny scenariusz. To nie przekonało jednak członków Zjednoczonej Partii Socjalistycznej. Prorządowy polityk Ismael Garcia stwierdził wówczas: „Amerykański rząd wie, jak poprowadzić kampanię psychologicznego terroru, by potem wprowadzić swoje plany w życie”.