autor: Maciej Kozłowski
Damn... I’m looking good!. Duke Nukem - chodzący testosteron
Spis treści
Damn... I’m looking good!
Sylwetka Duke’a została świetnie dopasowana do jego charakteru. Utlenione włosy zaczesane na wyraźnie wojskową modłę, nieodłączne okulary przeciwsłoneczne i cygaro, ogromne mięśnie oraz obcisły, czerwony (a wcześniej fioletowy) podkoszulek – oto wizerunek herosa idealnego. Obraz ten został uzupełniony głosem Jona St. Johna, który dubbingował Księcia – ten niepozorny mężczyzna wniósł w postać głównego bohatera dużo więcej, niż mogłoby się na pozór wydawać. Charakterystyczny tembr głosu, wyraźnie amerykański, momentami nawet lekko przesadzony akcent, niebywała pewność siebie i eksponowany gromko samozachwyt – oto elementy, o które Jon wzbogacił grę.
Autokreacja Duke’a nie miała granic – wpisywało się w nią również jego otoczenie. Wystarczy wspomnieć, że Książę popełnił książkę „Dlaczego jestem taki świetny”, w telewizji co rusz pojawiały się wywiady z nim, a w salonach gier (w samej grze!) mogliśmy zobaczyć automaty z jego własnymi przygodami. Ego głównego bohatera zostało więc celowo rozdmuchane przez twórców – dzięki temu mieliśmy do czynienia z przerysowaną wersją kinowego twardziela. Był to zabieg jak najbardziej zamierzony – Duke bardzo często cytował teksty, które pojawiały się w najsłynniejszych filmach tamtych czasów („yippie ka-yay, motherf***er!”). Posunięto się jeszcze dalej – wielokrotnie dane nam było wyłapywać odniesienia do innych gier, z którymi Duke Nukem 3D miał konkurować. Stąd też wzięły się zabawne uwagi w stylu „nie boję się wstrząsu!” (wstrząs – ang. „quake”) albo „ten marine został skazany na zagładę” (zagłada – ang. „doom”). Autorzy gry wyraźnie chcieli utrzeć nosa programistom z id Software – i chyba im się udało, skoro pamiętamy o tym do dzisiaj.
Gra odniosła tak duży sukces, że pociągnęła za sobą całą masę kontynuacji. Doszło nawet do tego, że Duke wyszedł poza komputerowy ekran – przez krótki czas można było kupić zabawki z jego podobizną (zdjęcie poniżej), snuto też plany na temat filmu. Ostatecznie z zamiarów uwiecznienia Księcia na wielkim ekranie nic nie wyszło, ale od jakiegoś czasu słychać plotki, jakoby miano wznowić projekt. Trzymajmy kciuki!
Heh, heh, heh... what a mess!
Taki, a nie inny obraz głównego bohatera idealnie sprawdził się w połowie lat dziewięćdziesiątych – epoce kina akcji, słynnych „one-linerów” i aktorów, którzy otwierali puszki z piwem samym spojrzeniem. Dzisiaj jednak świat wygląda zupełnie inaczej – po złotych latach twardzieli, a potem raperów, przyszedł czas na emo, a następnie Justina Biebera. W kinie coraz częściej spotykamy postacie, które Duke określiłby jako anorektyków (albo i gorzej) – a więc bohaterów głębokich i inteligentnych. Ideałem przestał być mężczyzna w zakrwawionym, ociekającym potem podkoszulku, teraz jest to raczej noszący okulary intelektualista o ciekawym wnętrzu. Rambo nie może równać się ze Scottem Pilgrimem, a Batman z każdą kolejną częścią staje się coraz mniej umięśniony. Tendencja ta obecna jest we wszystkich elementach popkultury – ostatnimi czasy dotyka również gier, gdzie coraz częściej protagonistą staje się kobieta albo dość chuderlawy facecik.
Można więc z dużą dozą pewności stwierdzić, że epoka macho odeszła do lamusa – jak w takiej sytuacji odnajdzie się Książę? Nie ulega wątpliwości, że starsi gracze, pamiętający jeszcze jego dawne przygody (zważmy, że minęło 20 lat od premiery pierwszej części serii!), powinni być usatysfakcjonowani – w końcu otrzymają dokładnie to, co kojarzą z młodości, a więc hektolitry testosteronu. Trudno jednak wyrokować, jak Duke zostanie odebrany przez młodszych użytkowników – tych, których nie jest w stanie zaskoczyć przemocą czy kontrowersyjnością, bowiem przeszli już Maxa Payne’a, zaliczyli kilka odsłon GTA albo i ultrabrutalnego Manhunta. Pozostaje więc jedynie mieć nadzieję, że osobowość Księcia pozwoli mu się wybić – w końcu szkoda by było, aby żyjąca legenda została pogrzebana przez samych graczy, prawda?
Maciej „Czarny” Kozłowski