Diabeł stróż – popkultura wciąż nie może oswoić dzikiego zwierza
Diabła, ucieleśnienie czystego zła, popkultura próbuje oswoić już od jakiegoś czasu. Idzie jakoś opornie, bo twórcy pamiętają, że ta figura to wciąż dzikie zwierzę, jednak nie rezygnują. Ciężko oprzeć się fascynacji i pokusie.
Spis treści
Popkultura ma to do siebie, że każdą atrakcyjną postać próbuje przeciągnąć na stronę, z którą odbiorca mógłby się utożsamiać. Wilkołak wygrał już walkę z wewnętrzną bestią i jeśli nawet czasem powarkuje... cóż, każda psina może mieć zły dzień. Wampira spacyfikowano przy pomocy paranormalnych romansów. Zombie czy ghoule mogą okazać się równymi gośćmi, jak chociażby Harold z Fallouta. Już nie straszą tak jak dawniej. Jest jednak postać, która wciąż przeraża, nawet jeśli czasem teoretycznie staje po naszej stronie. Której nikt jeszcze do końca nie okiełznał.
Jam jest częścią tej siły...
Diabeł. Szatan. Demon. Zły duch. Iblis. Występujący pod wieloma imionami pierwszy i odwieczny złoczyńca w wierzeniach wielu ludów monoteistycznych. Na przestrzeni lat pełnił różne funkcje w kulturach świata. Był kusicielem, przyczyną wszelkiego zła, społecznym szkodnikiem (bo skoro nie odpowiadamy tak do końca za swoje czyny, możemy czuć się odrobinę lepiej – niektórzy naukowcy, jak Alfonso di Nola, z zapałem torpedowali tę postawę).
Symbolizował romantyczny bunt przeciwko ustalonemu porządkowi. Czciły go kontrowersyjne, często krwawe i mordercze kulty, tak jak sekta Charlesa Mansona. Kusił, uwodził, wiódł na potępienie. W filmach i grach robił za straszydło, przeciwnika, często nie do pokonania. Mogliśmy go jedynie odpędzić, ale zawsze wracał. Z czasem jego wizerunek zmiękczono. Odbywało się to stopniowo. Również nas bronił, przewinął się przez paranormalne romanse czy nawet historie dla dzieci – a jednak w przeciwieństwie do wampirów czy wilkołaków wciąż potrafi przestraszyć.
Charles Manson, recydywista, przestępca i sekciarz – stał na czele grupy religijnej znanej jako Rodzina. To jej członkowie dokonywali rytualnych morderstw, a przy okazji przyjaźnili się z niektórymi przedstawicielami elit Hollywoodu i okolic. Manson spreparował cudaczny amalgamat ideologii i twierdził, że jest piątym Beatlesem, Jezusem i diabłem jednocześnie. W tej dziwacznej mieszance nie brakowało też akcentów rasistowskich. Co ciekawe, najprawdopodobniej Manson w to wszystko faktycznie wierzył.
Wiecznie zła pragnąc...
Popkultura już od dawna brała się za bary z diabłem. W filmach motywy piekielne wracają co jakiś czas. Niektórzy do dziś zmagają się z traumą po zbyt wczesnym obejrzeniu Omenu, gdzie straszył mały Antychryścik o niewinnej buźce cherubinka. Praktycznie niemy, nieodgadniony. Przerażały także siły, które stawały w jego obronie. Bezosobowe. Podobnie zresztą działo się w powstałym wcześniej Dziecku Rosemary, gdzie diabeł pozostawał w cieniu, a cały klimat osaczenia budowały tajemnicze zdarzenia i działalność jego wyznawców.
Z czasem jednak twórcy w kinie zaczęli inaczej portretować szatana. Bardziej dosłownie i w lekko uczłowieczony sposób. Nie zrozumcie tego źle, to dalej była zwodnicza, zdradziecka i generalnie zła postać, ale bardziej przypominała Hansa Grubera i innych złoczyńców z sensacyjnych przebojów z lat 90. niż ucieleśnienie wszelkiego grzechu. Takim tropem poszedł Alan Parker, reżyser Harry’ego Angela (1987), gdzie zleceniodawcą detektywa (Mickey Rourke) okazywał się sam diabeł o poczciwej przecież twarzy Roberta De Niro. Pewnie, w paru momentach straszył, ale bardziej jak złowieszczy biznesmen czy mafiozo. Coś podobnego osiągnął w swoim aktorskim popisie Al Pacino, gdy wiódł na pokuszenie młodego prawnika w Adwokacie diabła. Kusił, manipulował, korzystał z usług demonicznych oprychów, by odwalały za niego brudną robotę. Ale czynił to z wdziękiem brokera z Wall Street.
Fakt, że taki diabeł powinien być – zabawny, przekonujący. Takie ludzkie panisko, które oferuje wszystko, co najlepsze. Zwłaszcza gdy pominiemy ten paragraf drobnym druczkiem. O tym przekonują nas zresztą religie monoteistyczne, że pokusa czai się często pod tą sympatyczną powłoką, na pozór niegroźną.
Gry wideo – wbrew sloganom tanich, moralizatorskich populistów – też pokazywały przez długi czas diabła całkiem zgodnie z chrześcijańskimi założeniami, że to zło ostateczne, z którym człowiek nie może wygrać. Któremu ulegnie, jeśli nie będzie uważać. Paradzie demonów do pokonania przewodzi oczywiście Diablo. Część trzecia strywializowała wprawdzie zarówno antagonistę, jak i całą opowieść – czyniąc z niej tanią podróbkę komiksu superbohaterskiego (jesteś Nefalemem, w połowie gry całe piekło i niebo trzęsie przed Tobą portkami, ach, ta groza wylewająca się z ekranu) – ale o tym chyba wszyscy chcą zapomnieć, łącznie z Blizzardem.
Zwłaszcza że dwie poprzednie części to zupełnie inna historia. Tam tak naprawdę zmagaliśmy się tylko z fizyczną formą złego ducha. Diablo, mimo że sportretowany jako rogaty mięśniak o dość smoczej aparycji (smok to jednak symbol zła, nie zapominajmy o tym w dobie wzruszających animacji Dreamworks), działał jak prawdziwy Szatan, ten który przerażał w Biblii. Spustoszenie, jakie siał z pomocą hordy potworów, stanowiło tylko część planu. Reszta polegała na powolnym łamaniu człowieka, sprowadzaniu go na złą drogę. Na podszeptach doprowadzających do szaleństwa. Przecież przez całą drugą część ścigamy nieszczęśnika, który został opętany, po tym jak pokonał demona w pierwszym Diablo. Ta dojmująca świadomość, że w starciu ze złem ludzkość może wywalczyć co najwyżej okupiony krwią i poświęceniem remis, potęgowała wrażenie obcowania z – jak napisałby Lovecraft – niewyobrażalną grozą.
Żyjemy jednak w czasach postmodernistycznego pastiszu i błyskawicznego przepływu informacji. W takim środowisku żaden strach nie trwa wiecznie. Zwłaszcza gdy osobiście możemy dać mu odpór. Średnio co respawn. Jak straszny by się demon na początku nie wydawał – w końcu takim być przestaje. Gdzieś po drodze diabła zwyczajnie obśmiano – w zasadzie to nie raz i nie dwa, na przestrzeni co bardziej oświeconych epok, ale mówimy o popkulturze, jaka narodziła się w XX wieku – bo ile można straszyć tą samą poczciwą rogacizną, wizją piekła i wiecznego potępienia? Formuła się wyczerpuje.
Diabeł dostał więc rozmaitymi parodiami po twarzy, stał się maskotką heavymetalowych zespołów, a ostatecznie trafił w objęcia Tenacious D, gdzie dał pełen radosnych sprośności popis wokalno-perkusyjny, gdy sylwetki i głosu użyczył mu Dave Grohl. Że o wersji z South Parku nie wspomnę. Nawet Legendy Polskie Allegro pokazały piekło i słowiańskie diabły jako pocieszne, nieporadne korpoludki o twarzach Piotra Machalicy i Tomasza Drabka. Wystarczył jeden polski cwaniak, niejaki Twardowsky, by puścić ich z torbami. Zakończenie tej przetworzonej legendy w reżyserii Tomka Bagińskiego dopiero poznamy (choć na podstawie materiału źródłowego możemy spokojnie obstawiać, co z tego wyjdzie).
Popkultura w ten sposób pomaga oswoić się ze zbiorowym lękiem. Bowiem strach przed piekłem, przed szatanem tkwi w wielu ludziach. Z różnych przyczyn. Boimy się tego, czego nie widzimy, czego do końca nie znamy – a co może wpłynąć na nasze życie, odciąć nas od wiecznej nagrody (niebo i zbawienie) i skazać na wieczną karę (piekło). Religie monoteistyczne wykorzystują diabła jako swój naczelny straszak – i jeszcze niedawno robiły to całkiem efektywnie. Tyle że żyjemy w czasach, gdy lęki się przepracowuje. Dlatego parodia to tylko jedna z wielu dróg do pacyfikacji naszego strachu. Drugą było uczynienie z diabła naszego obrońcy.