Za Diablo 4 dam 250 zł, a dostanę patologię z darmowych gierek
Kegan Clark, dyrektor ds. produktu w Blizzardzie, opowiedział o mikrotransakcjach w Diablo 4, jakby ogłaszał nowe Boże Narodzenie. Tymczasem to nic innego jak PR-owa strategia zarządzania kryzysową sytuacją – jak sprzedać wadę jako feature i zaletę?
Jedno w tym świecie zmieniło się na pewno: że o grze, która ma sprawiać radość, a czasami nawet – według niektórych – aspirować do statusu dzieła sztuki, wypowiada się nie jakiś tam (phi!) artysta, twórca, wizjoner, scenarzysta czy pożal się Boże dyrektor kreatywny, ale – uwaga, uwaga – dyrektor ds. produktu. Przynajmniej nikt nas tu nie czaruje, że sprzedaje nam wakacje i doświadczenie obcowania z metafizyką, tylko produkt, którego zadaniem jest zmaksymalizowanie zysków i zminimalizowanie ciężaru naszych portfeli. Być może taki podtytuł damy za rok recenzji Diablo 4, bo po Kangurku Kao wiemy, że lubicie ten temat: „Diablo 4 – pochwała kapitalizmu”.
Kegan Clark (director, product management) opowiedział ostatnio o mikrotransakcjach w Diablo IV i jeśli wierzyliście, że kolejna część najbardziej znanej serii hack’n’slashy w historii będzie odkupieniem Blizzarda za lata niepowodzeń, klap i afer, to obawiam się, że musicie poczekać, aż Activision Blizzard splajtuje.
Blizzard dalej swoje
Na pozór wszystko jest OK. Sklep Diablo 4, oprócz karnetu sezonowego (znanego z gier free-to-play), będzie oferował tylko przedmioty kosmetyczne (mówię na pozór, krzywiąc się przy tym okrutnie, bo fakt, że karnety bojowe wylądowały w produkcjach full price bez żadnego sprzeciwu graczy również o czymś świadczy). Oznacza to ni mniej, ni więcej, że jak macie szmalec, to możecie się nosić po Sanktuarium jak dzieciaki w bluzach Ekipy po Warszawce. I dla wielu ludzi to rozwiązanie jest akceptowalne. Ale że mnie wychowała smutna i brutalna Polska, tupię nóżką i zgłaszam zażalenie: Jezu, Blizzardzie, czy jest choć jedna rzecz, którą ostatnio robicie dla nas? To z mojej strony naiwność, ale w biznesie produktów kreatywnych – oprócz maksymalizowania zysków – chodzi też o to, aby zachować choćby iluzję tej kreatywności.
Dlaczego sam fakt nieumieszczania jakichkolwiek boosterów do punktów doświadczenia w grze, którą kupuję w pełnej cenie, mam dziś traktować jako ukłon w stronę graczy? Nie, to jest oczywista oczywistość, że w pozycji buy-to-play, w której multiplayer odgrywa tak dużą rolę, nie sprzedajemy dopalaczy do doświadczenia, statystyk czy sprzętu. Tego rodzaju patologie to tylko w pokręconym świecie „darmówek”. W ogóle nie powinniśmy musieć o tym przypominać.
Mówi Clark: „U nas kupicie tylko przedmioty kosmetyczne”. A ja mówię: „I właśnie o to chodzi, że w ogóle cokolwiek muszę kupować, choć dosłownie przed chwilą wydałem na grę co najmniej 250 zł”. To teraz jeszcze karnet bojowy (pewnie z pięć dych) i ta fajna skórka, żebym się świecił na wiosce (około stówki). Dlaczego mam płacić za wygląd w grze, za którą już – do cholery – zapłaciłem ćwierć tysiąca złotych?
Różnorodność wyborów
Oczywiście, biję tu pianę o coś, co dawno już zostało przesądzone – tego rodzaju zagrania obserwujemy w grach od wielu lat, jednak jest w tym coś (nadal) absolutnie podłego. Mówi Clark: „Najfajniejsze transmogi nie będą za paywallem, a drop w grze (ten darmowy) będzie najwyższej jakości wizualnej”. Najlepiej wyglądające przedmioty kosmetyczne nie są ekskluzywne dla sklepu. Sklep po prostu oferuje większą (hue, hue) RÓŻNORODNOŚĆ wyboru. I jakże pięknie to brzmi! Tymczasem w rzeczywistości – nauczony na innych grach – przypomnę, jak wygląda to na serwerze. Nie płacisz: biegasz w przedmiotach o „najwyższej jakości wizualnej” i wyglądasz jak 500 tysięcy innych graczy. Płacisz: wyglądasz inaczej.
Coś, co w Diablo 2 było elementem progresu – wygląd postaci na Battle.necie informował, jak (przynajmniej pozornie) gracz jest ogarnięty – w Diablo IV zostało wypaczone i sprowadzone do prostego systemu: płacisz – wyglądasz, nie płacisz – bądź jak reszta gawiedzi. Coś, co było częścią tożsamości serii Diablo (grind sprzętu, zbieranie i poszukiwanie najlepszego lootu), zostało (przynajmniej częściowo), przeformułowane w schematy rodem z free-to-play. Choć free-to-play nie jest. Cóż to za absurdalny świat?
Blizzard jest jak dobry kumpel, który pójdzie z Tobą na piwo, uwiesi Ci się na ramieniu i będzie powtarzał, że „jezzteś mooooim najlepsym psyjaacieleem”, ale potem wyjdzie po angielsku, zostawiając Ci rachunek do zapłacenia. A spróbuj za dużo wypić, to obudzisz się na imprezie z portretem Billa Cosby’ego w rękach.
„Nie martwcie się!” – grzmi Kegan Clark – „Diablo IV nie będzie grą pay-to-win”. To prawda. Zapomniał jednak dodać, że będzie grą pay-to-enjoy.