autor: Tytus Stobiński
2023: Odyseja Bethesdy, czyli jak widzę przyszłość Starfielda
Wielkimi krokami nadchodzi Starfield, do premiery zostały już raptem dwa miesiące. Co jednak mnie dziwi, to fakt, że choć Bethesda obiecała nam tak wiele, to ciągle o grze wiemy bardzo mało. Czym tak naprawdę będziesz, Starfieldzie?
Starfield jaki jest, nikt nie widzi, chciałoby się rzec, parafrazując słynny wpis encyklopedyczny Benedykta Chmielowskiego. Mam przeświadczenie, że Bethesda jeszcze nigdy nie obiecała graczom tak wiele – zdradzając tak niewiele. Ku mojemu własnemu zaskoczeniu brakuje mi tych wszystkich pięknie brzmiących sloganów, którymi złotousty Todd Howard zasypywał nas przed premierą swoich największych hitów: „Widzicie te górę? Możecie na nią wejść, ale radzę wam poczekać jeszcze dwie generacje i kupić czwarty remaster, by nie zwymiotować na widok rozdzielczości tekstur”… czy jakoś tak.
God(d) Howard
Czego by jednak złego o Howardzie nie powiedzieć, pobudza on wyobraźnię graczy i pozwala wierzyć, że dopowiedziana przez nas narracja faktycznie znajdzie odzwierciedlenie w samej grze. O Starfieldzie natomiast, pomijając kilka obietnic rzuconych na prezentacjach oraz powtórzoną setki razy informację o tysiącu planet dostępnych w grze, wiemy w sumie niewiele. Zważywszy na ogromną skalę tej produkcji (a przypomnę, że mówimy o grze dewelopera, którego sensem istnienia jest tworzenie jak największych, naszpikowanych emergentnymi elementami światów), wiemy NAPRAWDĘ mało.
Eksploracja kosmicznej przestrzeni to temat bardzo świeży i budzący niemałą ekscytację. W trakcie ostatnich 10 lat mieliśmy już próby uszczknięcia dla siebie małego kawałka tego tortu, jednak żaden z zespołów nie mówił bezczelnie wszem wobec „ja nie biorę kawałka, ten tort jest mój”, co bez wątpienia planuje zrobić Bethesda. Nadchodzące kosmiczne RPG zdaje się zgrabnie omijać konkurencję, niosąc pod pachą pudło ze wspomnianym ciastem i rzucając na odchodne „przenoszę imprezę do siebie” – no i jak tu nie być zaintrygowanym takim zuchwalstwem?
Dłuższy czas zastanawiałem się, czy Starfieldowi bliżej do No Man’s Sky, czy może do coraz bardziej ujawniającego przerost formy Star Citizena. Każdy wewnętrzny dialog skłaniał mnie jednak ku wnioskowi, że gra Todda Howarda nie zamierza być jedynie konstelacją na tej mapie, niczym wyżej wymienione tytuły. To coś zupełnie innego – nowa, wciąż nieodkryta galaktyka.
Gwoli ścisłości – w żadnym wypadku nie określiłbym się przeciwnikiem wspomnianych wyżej tytułów. Po prostu, znając rozmach gier produkowanych przez amerykańskie studio, trudno mi nowe dzieło porównać do obrazu, w którym największe emocje budzi laserowe rozłupywanie wszelakiej maści skał na kolejnej planecie. O technologicznym demie Chrisa Robertsa nie wspominając, bo mam wrażenie, że i kolejne dziewięć lat nie przyniesie żadnego przełomu w tym przypadku – no chyba że lat świetlnych. Dobrze, wystarczy tych uszczypliwości, bo lada moment rzeczywiście wyrosnę w Twoich oczach, czytelniku, na adwokata mesjasza branży gier wideo, wróć – Starfielda.
Make my day, (NASA)punk
Nieco ponad rok temu Istvan Pely oraz Rick Vicens, pełniący odpowiednio funkcje głównego grafika oraz animatora w Bethesda Game Studios, wyjaśnili szerokiej publiczności termin „NASA-punk”. Żeby nie przynudzać, streszczę wszystko w tempie skoku w nadświetlną: studio, kreując swoją wizję przyszłości, chciało zaznaczyć w niej dziedzictwo naszej, już nie tak bardzo zielonej, planety. Wiecie – pokazać, że to, przy czym kolejne pokolenia artystów marnowały swoje żywoty, koniec końców przetrwało i nawet przy ogromnym rozwoju cywilizacyjnym (jeśli za taki uznajemy podróże intergalaktyczne) nadal ma znaczenie. Liczę, że deweloper zamierza w ten sposób zapakować jako cargo cały ten brud, smród i ciężar, z którymi musi zmagać się współczesna oraz pochodząca z przyszłości ludzkość. Obawy budzi tu fakt, że Bethesda to nie Rockstar czy CD Projekt RED, które zdążyły nas już przyzwyczaić do poruszania tematów z reguły unikanych przez producentów gier wideo. Studio z Rockville co prawda przekraczało w swoich produkcjach wiele granic, ale niekoniecznie w kwestiach sygnalizowanych przez polskiego czy brytyjskiego dewelopera.
Nie twierdzę, że powinniśmy z miejsca otrzymać możliwość rozpoczęcia kariery międzyplanetarnego handlarza żywym towarem i rozkręcania filii agencji towarzyskiej w kolejnych układach, ale mam szczerą nadzieję, że rating PEGI/ESRB nie odnosi się tu jedynie do standardowego miksu przemocy, urywanych kończyn i kilku bluzgów wrzuconych na siłę.
No nic, zostawmy już te najbardziej kontrowersyjne kwestie, bo rozumiem, że nie wszyscy „szeroko rozpoznawalni” twórcy gier wideo chcą zabierać się za pewne tematy – a szkoda. Gry to od dawna coś więcej niż jedynie beztroskie bieganie pikselem po ekranie. Tymczasem wróćmy jeszcze na moment do tej całej obiecanej punkowości Starfielda, wobec której mam szereg oczekiwań.
Serii The Elder Scrolls czy wydanym po 2001 roku Falloutom można i wręcz należy zarzucić wiele, ale trudno zaprzeczyć, że doskonale kreują immersję totalną, jeśli tylko chcemy zostać przez nie bezgranicznie wchłonięci. Czuliśmy to podczas obchodzenia Czerwonej Góry w Morrowindzie, gdzie każda drobinka żrącego pyłu dostawała się do naszych płuc; czuliśmy w trakcie pierwszej podróży po postnuklearnych pustkowiach Waszyngtonu. Wówczas zresztą Bethesda pokazała, że potrafi przedstawić świetną wizję zdewastowanych przez wojnę Stanów Zjednoczonych, ale też uzmysłowiła wszystkim, że zwyczajnie „nie umie w Fallouta”, co niestety potwierdziła przy jego następcy.
Dobra, uciekamy z Ziemi, zwłaszcza w tak parszywym wydaniu. Wróćmy do przyjemnego stanu nieważkości.
Raczej Solaris niż Stellaris
Pustka.
Przestrzeń.
Spękane skórzane obicie fotela pilota w zdezelowanym statku.
Stać mnie jedynie na przerdzewiały złom, ale dopóki lata, dopóty uginał się będzie pod ciężarem wszystkich nielegalnych i zakazanych w większości układów substancji i sprzętów. Na chleb trzeba zarobić, a ja chcę momentami być kosmiczną łajzą. Tak samo, jak miało to miejsce w Elite Dangerous.
Od Starfielda oczekuję, by dał mi możliwość bycia trochę Brudnym Harrym, a trochę brudną wersją Hana Solo, który odpala 2000 Light Years From Home Stonesów i sprawdza czarny rynek, żeby wiedzieć, gdzie zarobi na nowe pukawki i hedonistyczne przyjemności. Swoją drogą, oddałbym wszystkie kredyty świata, żeby nowa gra Bethesdy otrzymała licencjonowaną ścieżkę dźwiękową z rockową klasyką lat 60. Wspomnienia rewolucji społecznych, zapachu napalmu o poranku i brytyjskiej inwazji muzycznej podczas anihilacji statku kosmicznych piratów – ja i moja ramoneska wchodzimy w to z księżycowego buta.
Jakub Erol, jeden z czołowych twórców niesłusznie zapomnianej tzw. polskiej szkoły plakatu, autor szeregu abstrakcyjnych i niepokojących posterów, ma w swojej historii również ten zachęcający przechodniów do obejrzenia pierwszej części Obcego. Zawarty nań slogan: „W przestrzeni nikt nie może usłyszeć twego krzyku!!!”, podobnie jak kampania marketingowa Starfielda, umiejętnie korzysta z oszczędności w środkach przekazu. Ostrzega, niepokoi i wykrzykuje zarazem, jednocześnie obrazując skalę osamotnienia w kosmosie. Czy takie uczucie będzie nam towarzyszyć podczas kolejnych godzin rozgrywki w Starfieldzie?
A może wzorem Ijona Tichy’ego z Dzienników gwiazdowych Lema uczynimy z bezkresnego wszechświata nasz kolorowy, pełen dziwacznych towarzyszy dom? Ja zdecydowanie wolę być tym samotnym wilkiem, co to nie wpuszcza nikogo za próg swojej kanciapy – gdyby jednak ferajna Todda w końcu stworzyła fajnie pomyślane postacie poboczne, to kto wie? Nie potrzebuję jednak żywej, niemożliwej do zlikwidowania tarczy na kule, tylko towarzysza z krwi i kości – potencjału na duet niczym Kirk i Spock.
Roads? Where we’re going, we don’t need roads
Wiem, że spore emocje budzi wciąż niewyjaśniona kwestia tysiąca planet i tego, ile z nich będzie proceduralnie generowanymi mapami, a ilu twórcy faktycznie poświęcili miesiące pracy. Celowo jednak nie poruszyłem tego tematu, bo wałkowanie w kółko tej samej kwestii nie sprawi, że dowiemy się czegoś więcej. Podobnie ma się sprawa z niedawno ujawnioną informacją, że w grze nie otrzymamy dostępu do galaktycznego samochodu napędzanego czeczeńskim uranem, który umiliłby eksplorację owych planet. Szczerze? Zupełnie mnie to nie dziwi.
Rozumiem, że w odróżnieniu od poprzednich dzieł Amerykanów skala oraz setting Starfielda sprawiały, iż mogliśmy mieć nadzieję, ale jakoś zarówno seria TES, jak i „współczesne” Fallouty przyzwyczaiły mnie do pieszej eksploracji i uważam, że wszelkie przejazdy po planetach i tak byłyby na okrągło przerywane ciągłymi „pit stopami” żeby zobaczyć ten czy inny zakątek mapy – więc po co?
Wiecie, w przerwie między pisaniem następnych linijek tekstu a zapełnianiem kawiarki kolejną porcją zmielonej używki przeczytałem nagłówek jednego artykułu. Sugerował on, że Droga Mleczna jest potencjalnym domem dla czterech obcych cywilizacji, które mogłyby zetrzeć naszą w pył. I tak jak niewiele jestem w stanie napisać o tym, gdzie i czy w ogóle ktoś rzeczywiście już kieruje lasery w naszą stronę (ale wiecie, The Truth is Out There), tak samo trudno mi w tym momencie zawyrokować, czy Starfield będzie rewolucją, czy jedynie ewolucją w dorobku Bethesdy.
W czasach, gdy branża elektronicznej rozrywki nastawiona jest na wykręcanie jak największych wyników sprzedaży i nadmuchiwanie marketingowego balonika, nie sposób rozgraniczyć pustych obietnic i rzeczywistych działań (chęci) producenta. W powyższym tekście wielokrotnie podkreślałem, że mam pewne nadzieje, a może wręcz oczekiwania wobec „nowego dziecka” Howarda. Liczę, że tym razem nie popełni on tych samych błędów wychowawczych co poprzednio i ze Starfielda „będą ludzie”. Nieważne, czy firma poprawi jakość głównego wątku fabularnego, czy może zadba, by pamiętający czasy mojego robienia w pieluchę silnik wykrzesał z siebie resztki wigoru. Dla Was, dla samego siebie i dla gamingu proszę, by ten wychodzący jesienią tytuł był czymś więcej niż tylko kolejnym wydaniem platformy do popisu dla moderów.
Oby tylko Todd i spółka posiadali w baku wystarczającą ilość paliwa rakietowego, by faktycznie to wszystko dostarczyć.