Kampania Modern Warfare 2 jest jak hamburger, ale i tak mi smakuje
Call of Duty Modern Warfare 2 wystartowało – na razie w formie kampanii single player, która jest taka sama jak każda kampania w Call of Duty. Głupia i nielogiczna, ale koniec końców i tak nam się podoba.
Kampania Call of Duty Modern Warfare 2 już w rękach graczy – przynajmniej tych, którzy nie posłuchali hasła „Remember, no preorders”. To ponownie dość krótka, ale efektowna jazda bez trzymanki, która zabiera nas w trasę po całym świecie, aby wytropić jakiegoś złola. Więcej i szerzej o tym, co konkretnie w niej uświadczycie, przeczytacie w recenzji, którą przygotowuje Dariusz Matusiak. Ja zaś w tym tekście skupię się na dwóch rzeczach. Na jedzeniu i emocjach.
Wszystko to już znamy, wszystko to już widzieliśmy, ale najwidoczniej – sądząc po sprzedaży każdego kolejnego CoD-a – zupełnie nam to nie przeszkadza. Bo lubimy mielenie tych samych historii, zaprezentowanych w coraz ładniejszej grafice (w której tym razem, o dziwo, zabrakło ray tracingu). Ja sam „nabieram się” na CoD-a regularnie i bawię się przy tym zazwyczaj tak samo dobrze, jak bawiłem się rok temu. I dwa lata temu. I trzy...
Call of Duty: Hamburger
Bo widzicie, single player Call of Duty to po prostu hamburger, a my – nawet jeśli wolimy wykwintne dania z kuchni francuskiej – lubimy czasami pożreć coś prostego i tłustego, choć wiemy, że niczym nas nie zaskoczy. Właśnie taka jest kampania nowego Modern Warfare 2 – pochłonąłem ją i za tydzień nie będę już o niej pamiętał. Ale czy żałuję? W ogóle, bo smakowała całkiem nieźle.
Świat w Call of Duty to raczej smutne miejsce, które co roku terroryzuje jakiś psychol. Oczywiście ten terrorysta wcale nie uważa się za terrorystę – jest głęboko niezrozumiany, ale jeszcze wszystkim pokaże, gdzie raki zimują. W dodatku zdołał zgromadzić na tyle potężną armię, że podbiłby Rosję w trzy dni, więc generalnie trzeba go dorwać i unieszkodliwić.
My się cieszymy, bo to okazja, żeby odwiedzić kilka kontynentów, państw i dziwnych miejscówek, urządzić zadymę w Amsterdamie (jakiż piękny jest ten wirtualny Amsterdam!), rozwalić platformę wiertniczą, przeprawić się przez mur Donalda Trumpa i zdrowo przetrzebić meksykański kartel. Są też oczywiście terroryści z Bliskiego Wschodu, są i zdrajcy po naszej stronie barykady, a zaczyna się to wszystko najlepiej, jak może, bo od przywalenia rakietą w ruskich. Czyli nic, czego byśmy się nie spodziewali.
Ponownie, aby przywrócić równowagę, do walki staje Task Force 141 wraz z kapitanem Price’em, Soapem, Gazem i Ghostem. Swoje cameo ma również lubiana bohaterka z CoDMW1 – Farah, ale pojawiają się i nowe postacie, na przykład świetnie zagrany Alejandro Vargas, operator z Meksykańskich Sił Specjalnych. Razem stajemy przeciwko terrorystom, kartelom i zdrajcom, by uratować świat. Znowu oglądamy świetnie wykonane cutscenki, przekradamy się za liniami wroga, podkładamy bomby, podrzynamy gardła, napadamy na konwój itd., itp. Wszystko to, co znamy, co lubimy i nic, czego byśmy się nie spodziewali.
Fabuła – ponownie – pełna jest nieścisłości, logicznych dziur i koszmarnych bzdur, ale nikomu to nie przeszkadza w czerpaniu radości z rozwałki. Głębi w tej historii tyle, ile finezji w polskiej piłce, ale to przecież nie ma być dzieło filozoficzne, tylko gra, która podsuwa pod lufę ruchome cele. Call of Duty Modern Warfare 2, tak jak poprzedzenie części, odwołuje się raczej do najprostszych emocji, operując bezpiecznymi kliszami. Jeśli ktoś jest tu zły, to dlatego, że... no cóż... jest zły. Nikt nie kieruje się nienawiścią do innych ras, tylko raczej miłością do pieniądza i władzy.
Call of Duty: Filozofia
Jakby się tak zastanowić, nie ma w tym większego sensu ani przesłania – Call of Duty sprzedaje wojnę, która nie istnieje – jest bezpieczna nie tylko dlatego, że latają w niej wirtualne kule, ale również dlatego, że twórcy pilnują, by poruszać się w obrębie przewidywalnych kategorii, do których przyzwyczaiły nas filmy akcji. Dużo tu więc wyświechtanego, bezpiecznego zła, a jeszcze więcej braterstwa, odwagi i heroizmu, poświęcenia i obowiązku.
Ten hamburger w kontekście tego, że o rzut granatem od nas toczy się prawdziwa wojna – wojna, której nie może w pojedynkę wygrać kapitan Price – smakuje cokolwiek dziwnie, ale... Ale może właśnie tym bardziej go teraz potrzebujemy? Bo to w gruncie rzeczy taka historia, w której silni mężczyźni i silne kobiety chwytają za broń i wyjaśniają typkom na ulicy, że nikt im niestraszny – żaden handlarz narkotyków, żaden nacjonalista, żaden terrorysta. Tu wszystko jest bezpiecznie przewidywalne, bo lubimy historie, w których w końcu dobro zwycięża, a dranie idą do piachu. I nawet jeśli któryś nasz towarzysz zginie, to się wycofamy, przegrupujemy, a potem naprężymy muskuły i przypuścimy szturm na twierdzę wroga, aby ponownie kapitan Price nas uratował.
CoD był przecież taki od samego początku – to parcie do nieuchronnego triumfu dobra nad złem ma wręcz wpisane w samą mechanikę gry, bo wielokrotnie przeciwnicy przestają się spawnować dopiero wtedy, gdy miniemy jakąś oskryptowaną, niewidoczną granicę. I nawet jeśli przy tym zginiemy dziesięć razy, nawet jeśli dziesięć razy ujrzymy jakiś cytat o służbie, wojnie, walce i heroizmie, to w końcu i tak doprowadzimy ten poziom do końca. Terroryści będą leżeć pokotem. Plany podboju świata zostaną pokrzyżowane. Cywile uratowani. A kapitan Price zapali cygaro, stojąc dumnie na tle jakiejś eksplozji.