Grałem w Avatara od Ubisoftu już 14 lat temu. Wspominki o Avatar: The Game
Tuż przed premierą Avatara: Frontiers of Pandora warto przypomnieć grę Avatar: The Game. Była to pierwsza próba przeniesienia graczy do uniwersum wykreowanego przez Jamesa Camerona, podjęta czternaście lat temu przez Ubisoft. Czy okazała się udana?
Od premiery gry Avatar: Frontiers of Pandora dzieli nas zaledwie chwila. To dobry moment, by przypomnieć, iż czternaście lat temu (aż trudno uwierzyć, że było to tak dawno!) firma Ubisoft wypuściła swoją pierwszą produkcję osadzoną w uniwersum wykreowanym przez Jamesa Camerona. Avatar: The Game (w Polsce wydany jako Avatar: Gra komputerowa) był tytułem, który wzbudził we mnie nie tylko mocno mieszane uczucia, lecz także... wyrzuty sumienia. Niemniej, pomimo wad, które po latach dostrzegam znacznie wyraźniej, ta pozycja zdołała przyciągnąć mnie, osiemnastoletniego wówczas i już dość świadomego gracza (a zarazem fana filmu), do ekranu na długie godziny.
Pierwsze kroki na Pandorze
Dzieło studia Ubisoft Montreal było prequelem filmowego Avatara. A w zasadzie mogłoby być, gdyż kanoniczność opowiadanej w nim historii stoi pod wielkim znakiem zapytania, w związku z czym deweloperzy pozwolili sobie na rozmaite, niekiedy dość dziwne zabiegi. Księżyc Pandora stał się areną konfliktu pomiędzy zamieszkującym go ludem Na’vi a kolonizującymi go ludźmi, którzy dodatkowo mieli do dyspozycji swoiste klony tubylców, czyli tytułowe awatary. Po kilkudziesięciu minutach zabawy, w trakcie których zapoznawaliśmy się ze specyfiką grania zarówno w skórze człowieka, jak i awatara, tytuł ten stawiał nas przed koniecznością dokonania ostatecznego (choć nie do końca) wyboru dotyczącego strony, po której się opowiadamy.
Przy pierwszym podejściu do gry z niezachwianą pewnością postawiłem na Na’vi. Od tej pory miałem być niczym filmowy Jake Sully i na własną rękę odkrywać tajemnice Pandory oraz ciężko pracować na zaufanie tubylców. Ku mojemu zdziwieniu sterowany przeze mnie bohater przeżywał niemal te same przygody, co Jake Sully. Jako że akcja gry toczyła się przed wydarzeniami z filmu, można było stwierdzić, iż moja postać wręcz przecierała szlaki i to Sully podążał w filmie wytyczoną przez nią ścieżką, robiąc niemal kropka w kropkę to samo co ona!
Przy drugim podejściu zdecydowałem się natomiast sprawdzić, jak będę się bawił, sterując człowiekiem. To właśnie wówczas do głosu doszły wyrzuty sumienia, bowiem przez całą grę czułem, że postępuję źle. Kiedy więc pod koniec przygody otrzymałem możliwość przejścia na stronę Na’vi, zrobiłem to bez wahania. W efekcie po wielu perturbacjach mój drugi bohater, który przez większość czasu był prawdziwą solą w oku tubylców, koniec końców odkupił swoje winy i również został ich herosem.
Toruk Makto
Jeśli planujecie zagrać w Avatara: Grę komputerową lub wciąż macie przed sobą seans pierwszej części filmowego Avatara, nie czytajcie zawartości tej ramki, gdyż natkniecie się w niej na spoilery.
Pamiętacie moment z pierwszego filmu, kiedy Neytiri opowiada Jake’owi o Toruku i swoim dalekim przodku, który zdołał go dosiąść, co pozwoliło mu zjednoczyć podzielonych Na’vi i zyskać przydomek Toruk Makto? Najwyraźniej dziewczyna nie uważała na lekcjach historii, bowiem opisywana produkcja również pozwala dokonać tej sztuki. Gdyby więc kanoniczność Avatara: The Game została potwierdzona, Jake Sully nie byłby drugim, lecz trzecim w historii Pandory, któremu się to udało.
Ładnie tu
Avatar: Gra komputerowa z oczywistych względów nie wygląda niczym filmowy Avatar przeniesiony na mały ekran. Niemniej deweloperzy z Ubisoftu zrobili wszystko, co w ich mocy, by tytuł ten prezentował się w sposób możliwie najbardziej zbliżony do oryginału. Pandora była więc gęsto porośnięta roślinnością, która ładnie kołysała się na wietrze, a ikrany oraz mechy poruszały się niemal tak samo jak ich filmowe pierwowzory. Co prawda można było mieć zastrzeżenia do animacji postaci, które wyszły dość sztucznie, zaś kolory mogły wydawać się odrobinę za mało wyraziste, jednak w ogólnym rozrachunku gra prezentowała się naprawdę nieźle. I, o dziwo, Avatar: The Game prezentuje się nie najgorzej nawet dzisiaj, choć od premiery tej pozycji minęły już dwie generacje konsol.
Z filmowego pierwowzoru wyraźnie czerpała również warstwa dźwiękowa – przedstawiciele fauny i flory wydawali znajome dźwięki, a w soundtracku prym wiodły brzmienia, jakich nie powstydziłoby się dzieło Jamesa Camerona.
Się biega, się strzela, się bije
Avatar: Gra komputerowa nie był produkcją z otwartym światem. Pierwsza wersja wirtualnej Pandory w dorobku Ubisoftu składała się z szeregu lokacji poprzecinanych korytarzami. Trzeba jednak przyznać, że twórcy dołożyli starań, by dać złudzenie otwartości odwiedzanych miejsc, toteż ścieżek prowadzących do celu często było kilka i zazwyczaj okazywały się mocno poplątane. Przemierzaliśmy je głównie na piechotę, jednak gra regularnie pozwalała albo przejmować kontrolę nad rozmaitymi maszynami (jako człowiek), albo dosiadać zwierząt (w skórze Na’vi mogliśmy przemieszczać się między innymi na grzbietach sześcionogich pa’li czy skrzydlatych ikranów). Niestety, autorzy nie odrobili zadania domowego i tutejsze mechy posiadały wyjątkowo słaby pancerz, zaś ikrany były całkowicie bezbronne, przez co osoby chętne do staczania na ich grzbietach podniebnych bitew musiały obejść się smakiem. Tym, co od razu rzuciło mi się w oczy, był również fakt, że w grze próżno było dopatrywać się tsaheylu (fizycznej więzi, jaka łączy Na’vi z istotami żywymi).
Kiedy graliśmy jako awatar, naszym głównym przeciwnikiem na Pandorze byli ludzie. Gdy natomiast wcielaliśmy się w człowieka, ten malowniczy glob niemal na każdym kroku przypominał, że nie jesteśmy tam mile widziani. Wszedłszy do dżungli jako przybysz z Ziemi, byliśmy atakowani zarówno przez Na’vi, jak i drapieżne stworzenia, a nawet mięsożerne rośliny.
Jako jeden z tutejszych z zagrożeniami radziliśmy sobie, robiąc użytek między innymi z zabójczo skutecznego łuku, kuszy, słabiutkiego karabinu maszynowego, a także noży bojowych czy choćby maczugi. System walki wręcz nie prezentował się szczególnie okazale – ot, starcia sprowadzały się do klepania jednego przycisku i okazjonalnego wyprowadzania ciosu specjalnego.
Człowiek natomiast miał do dyspozycji głównie broń palną – jako trzecioosobowa strzelanka, Avatar: The Game radził sobie w najlepszym wypadku średnio. Nie zaimplementowano tu ani systemu krycia się za osłonami, ani możliwości wycelowania czy choćby uderzenia wroga kolbą. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że pierwsza z wymienionych opcji byłaby bezużyteczna, gdyż Avatar: The Game okazał wyjątkowo łatwą grą. Dość powiedzieć, że w trakcie dwóch jej przejść zginąłem raptem kilka razy, głównie przez własną nieuwagę.
Pewne urozmaicenie na polu walki stanowiły specjalne umiejętności, wykorzystujące zalety przynależności do poszczególnych stron konfliktu. Wcielając się w Na’vi, mogliśmy wzywać na pomoc agresywne „zwierzęta”, jako człowiek zaś między innymi sprowadzić nalot na określony obszar. W miarę postępów zdobywaliśmy kolejne poziomy doświadczenia i odblokowywaliśmy ulepszenia do broni i pancerza oraz nowe zdolności. Niemniej na to, w jakim kierunku rozwiniemy bohatera, nie mieliśmy żadnego wpływu.
Prosta gra... ale nie do końca
Choć Avatar: Gra komputerowa dwoił się i troił, by udowodnić, że jest inaczej, w praktyce był dość prostą produkcją opartą na głośnym filmie, próbującą uszczknąć nieco z wielkiego tortu, jakim było dzieło Jamesa Camerona. Niewarta zapamiętania fabuła oparta na założeniach pierwowzoru, „korytarzowe” lokacje, nieskomplikowany system walki czy uproszczony rozwój postaci to aspekty, które można było zignorować, jedynie mając na nosie różowe okulary, założone tuż po wyjściu z kina. Niestety, gdy spoglądało się na omawianą pozycję gołym okiem, jawiły się jako bolączki, na które trudno nie zwrócić uwagi. Świadczą o tym zarówno średnie ocen branżowych mediów, według serwisu Metacritic mieszczące się w przedziale 59–61/100, jak i nasza recenzja, zwieńczona niezbyt mocną „szóstką”.
Niemniej projekt Ubisoftu miał w rękawie jeszcze dwa, a może nawet trzy asy. Pierwszym był dodatkowy tryb Conquest, będący... prostą strategią turową, w której rekrutowaliśmy armię i przejmowaliśmy kontrolę nad kolejnymi obszarami Pandory. Jako samodzielna produkcja Conquest by się nie wybronił, jednak w formie dodatku do „akcyjniaka” TPP sprawdzał się wprost znakomicie. Drugim była Pandorapedia, czyli istna kopalnia informacji na temat całego uniwersum Avatara. Za trzeci natomiast można uznać fakt, że Avatar: The Game wykorzystywał technologię 3D, zanim jeszcze stało się to modne (przez chwilę, bo przez chwilę, ale jednak było).
Avatar na miarę możliwości
Wszystko to sprawia, że nie potrafiłbym postawić Avatara: Gry komputerowej w jednym szeregu z tworzonymi od sztancy, kiepskimi „filmówkami”, od których w tamtych czasach wciąż jeszcze uginały się sklepowe półki. Mimo że nie było to dzieło wybitne, fanowi filmowego pierwowzoru potrafiło zapewnić całkiem przyjemną zabawę na około 20 godzin (jeśli zdecydował się na przejście obu ścieżek gry). Chcąc zagrać dzisiaj, trzeba zaopatrzyć się w wydanie pudełkowe; niestety Avatara: The Game próżno już szukać na platformach dystrybucji cyfrowej.
Avatar: Gra komputerowa nie był spełnieniem marzeń miłośnika przygód Jake’a Sully’ego. Wiele wskazuje na to, że takowym może okazać się nadchodzący Avatar: Frontiers of Pandora, zdający się posiadać wszystkie elementy, jakich oczekiwalibyśmy od growego Avatara. Wielki, otwarty świat? Jest. Możliwość swobodnego przemierzania przestworzy na plecach ikrana? Jest. Krycie się w zaroślach i cicha eliminacja nieprzyjaciół? Są. Tryb współpracy? Jak najbardziej. Dbałość o szczegóły (tsaheylu!)? Również. Piękna grafika godna filmowego pierwowzoru? Jest i ona. Krótko mówiąc – dopiero teraz, po czternastu latach, technologia najwyraźniej w końcu dogoniła marzenia. Czas pokaże, czy Ubisoft podoła wyzwaniu, a także czy Avatar: Frontiers of Pandora sprawi, że marka Avatar zagości w branży gier wideo na dobre.