Newsroom Wiadomości Najciekawsze Komiksy Tematy RSS
Wiadomość opinie 8 listopada 2023, 17:25

autor: Karol Laska

BlizzCon 2023 nie musiał pokazać mi wiele, bym uwierzył w amerykański sen

Pierwszy BlizzCon, pierwszy wypad do USA, pierwsze znajomości za oceanem, pierwsze doświadczenia poza kontynentem. I nie wszystko może jest tu pierwszorzędne, ale Ameryka dała mi właśnie to, czego od niej oczekiwałem.

Źródło fot. Blizzard Entertainment
i

Jet lag mnie zabija. Ale żyję i piszę, bo jest o czym, mimo że obyło się w USA bez fajerwerków, a BlizzCon uciekł w „niszę”, która – choć ją szanuję – pozostaje już poza kręgiem moich zainteresowań (pozdrawiam wszystkich graczy w WoW-a). Jet lag zabijał mnie i w ostatnich dniach. Ale mimo to łaziłem po wszystkich wystawowych halach, wyrabiałem dzienny standard kroków i pomimo oblepiania palców i kubków smakowych nieludzkimi porcjami pancake’ów z syropem klonowym, wróciłem do Polski z zaledwie jednym kilogramem więcej.

Poza tym zyskałem także spory bagaż rozmaitych doświadczeń, spostrzeżeń i emocji. Na temat Stanów Zjednoczonych, na temat Blizzarda, na temat gier wideo i graczy. Może i Heroes of the Storm nie wróciło do życia, Warcraft 4 nie został zapowiedziany, a i żaden heroinista nie celował do mnie na ulicach LA z glocka, ale mam naprawdę dużo do powiedzenia. Bo sporo sobie po amerykańsku pośniłem, nawet jeśli prawie w ogóle nie spałem.

Kraj kontrastów

Po jedenastogodzinnym locie trudno o ekscytację, nawet jeżeli wiesz, że pierwszy raz wkraczasz na ulice w stylu tych, na których siałeś terror w terenówce Trevora. Podszedłszy więc cierpliwie do oczekującego na lotnisku z karteczką „BlizzCon” jegomościa i porozmawiawszy z włoskimi dziennikarzami w bluzach z logo Dying Lighta 2 o tym, że włoski gamedev ma się kiepsko, wsiadłem na tylne siedzenie SUV-a, przymknąłem powieki i na poły przysypiając, na poły obserwując, chłonąłem klimat mijanych ulicznych labiryntów i rozgałęzień.

Na horyzoncie góry – niestety, bez napisu Hollywood. Drugi plan zawłaszczyły palmy. Całe mnóstwo palm. Nad jezdnią co kilkaset metrów billboardy o tyle śmieszne, że do bólu przypominające reklamy Jimmy’ego z Better Call Saul – okazuje się, że lokalne rekiny biznesu nie boją się świecić twarzami, wypożyczonymi garniakami i numerami telefonów w wielkich rozmiarach i popowych czcionkach. Nad ziemią tak jakby unosi się coś w rodzaju pożółkłej poświaty, być może takiej, z którą od zawsze Los Angeles (również przez wzgląd na Los Santos) utożsamiałem. Przez głowę przewijają mi się majaki z GTA 5, refleksje z Mulholland Drive’a Lyncha, a w tle przygrywa muzyka z menu głównego Diablo 2. I to już nie efekt mojej pobudzonej wyobraźni, tylko po prostu kierowca vana odpalił playlistę przygotowaną dla mediów przez Blizzard.

BlizzCon 2023 nie musiał pokazać mi wiele, bym uwierzył w amerykański sen - ilustracja #1

Kalifornia pachnie i wygląda jak Kalifornia.

Mija 90 minut stania w najpiękniejszych korkach mojego życia. I tak się cieszę, że przynajmniej my w miarę regularnie posuwamy się naprzód, bo omijamy właśnie zablokowane samochody, które czekają, aż służby drogowe wysprzątają ciągnące się w nieskończoność pasmo butelek, worków i gratów, wysypujących się obficie z najbardziej pechowej śmieciarki na globie (przynajmniej w tamtym momencie). Przez całą rozciągłość trasy widzę jednak to samo, dopada mnie więc powoli znużenie, aż tu nagle dzieje się ona – transgresywna podróż międzywymiarowa.

Z zatłoczonych obwodnic LA wkraczam do Anaheimu. Palmy się multiplikują, tanie reklamy zastępuje jeszcze więcej jeszcze większych palm. Moim oczom ukazują się niezmierzone, ogrodzone tereny Disneylandu, przydymiona żółć wyparta zostaje przez żywą, słoneczną zieleń. Jestem zachwycony, choć wiem, że obcuję z bańką, sfikcjonalizowaną wersją rzeczywistości. Kierowca podstawia mnie pod hotel, onieśmielony wychodzę, odbieram bagaż, zaczynam dostrzegać blizzardowe proporczyki, ktoś krzyczy do mnie po raz pierwszy w życiu „senor”, ale idę dalej. Mijam pierwsze sieciówki z neonowymi szyldami, mijam pierwszego otyłego Amerykanina na chodnikowym skuterku, mijam też bezdomnego, który rozbił obozowisko na przystanku, odgradzając się masą reklamówek niczym workami przeciwpowodziowymi. Mijam wszystkie klasy, płcie, archetypy i kultury.

Droga do Hiltona stoi dla mnie otworem. No prawie. Bo wejść tak w zasadzie trudno. Wokół obrotowych drzwi wejściowych odbywa się bowiem pokojowy protest. Jego uczestnicy pozwalają mi przejść, ale częstują ulotką. Z niej dowiaduję się, że lokal, do którego wchodzę, słynie z łamania praw pracowniczych. A przynajmniej to jest mu zarzucane. Z tym papierkiem w ręku stoję więc sam naprzeciw wystawnego lobby, baru z najdroższymi alkoholami, klientów hotelu skaczących do elektronicznej muzyki płynącej z głośników. Wystarczy, że się odwrócę, a spostrzegam ponownie dzieci z tablicami głoszącymi prorobotnicze hasła. Witamy w Ameryce, kraju najskrytszych marzeń i najwyrazistszych kontrastów.

BlizzCon 2023 nie musiał pokazać mi wiele, bym uwierzył w amerykański sen - ilustracja #2

Ulotka z protestu przetrwała cały lot. Zapomniałem się jej pozbyć.

Przed startem imprezy wszelkie wątpliwości moralne co do miejsca należało jednak, w geście fasadowego profesjonalizmu, odstawić na bok. Trzeba było dać ponieść się magicznej chwili i korzystnym warunkom, by jak z najlepszym mindsetem przybyć na ceremonię otwarcia w centrum kongresowym. Należało wyciągnąć ekstrakt z tzw. „American experience”. Wziąłem więc zimny prysznic, położyłem się w łóżku pod trzywarstwową pościelą, nie rozróżniając, co jest prześcieradłem, a co kołdrą, i odpaliłem amerykańską telewizję. Wystarczyło pół godziny z NBC, by trafić na program, w którym starszy pan na wózku próbuje opchnąć inwestorom swój nowy cud techniki, opaskę Krapp Strapp, pozwalającą na wygodną defekację w pozycji stojącej po przypięciu się do drzewa na elastycznej gumie. Wówczas zrozumiałem – najwyższa pora zakończyć ten dzień.

Event snów

Jet lag nie pozwolił mi sensownie wypocząć, więc wstałem skoro świt, przygotowując się do dotarcia pod wejście dla mediów. Oczywiście zgubiłem się w gąszczu ulic i uliczek, na szczęście pomógł mi między innymi dwumetrowy ochroniarz, który wystawił rękę z wysuniętym palcem wskazującym tuż nad moją głową, wyraźnie artykułując: „Yo, man, go right there”. Poszedłem zatem. Z hotelu do kolejki. Z kolejki przez wejście. Od wejścia niemal od razu na miejsca siedzące w wielkiej hali. Na razie pustej, za dwie godziny wypełni się po brzegi podekscytowanymi graczami. I choć jako reprezentant prasy musiałem tam siedzieć do inauguracji całkiem sporo czasu, przynajmniej miałem chwilę na parę refleksji. Z nich jedna uderzyła mnie najmocniej: „Jestem na imprezie firmy, która została lata temu wykupiona przez większą firmę, a ta z kolei została w tym roku wykupiona przez jeszcze większą firmę. I ta najmniejsza firma właśnie zebrała w tym miejscu tysiące wiwatujących ludzi”. Trudna do pojęcia skala w dobie późnego kapitalizmu.

Część z Was już dobrze wie, że Blizzard podczas eventu Ameryki nie odkrył. Przygotował głównie zapowiedzi dotyczące dodatków fabularnych, nowych postaci, kart, trybów rozgrywki. Z premier otrzymaliśmy tak naprawdę Warcrafta Rumble. Niby „tylko” mobilkę, ale przyciągnęła masę chętnych. I w trakcie eventu, i poza nim. Ta stosunkowo niewielka ilość fajerwerków wystarczyła jednak, bym nawet ja wyszedł z tego widowiska pozytywnie przebodźcowany i przepełniony hype’em. Mimo że na żadną z ogłoszonych rzeczy nie czekałem.

BlizzCon 2023 nie musiał pokazać mi wiele, bym uwierzył w amerykański sen - ilustracja #3

Ludzi pełno, świateł również, zapowiedzi trochę mniej.

Stoi za tym co najmniej kilka czynników. Przede wszystkim to, że ludzie są głodni takich chwil – na hali panowały udzielające się wszystkim entuzjazm i optymizm, i to pomimo ostatniej zniżki formy Blizzarda. Pomógł też fakt, że owo wydarzenie w fizycznej formie nie odbywało się już od czterech lat, a więc energia kumulująca się w fanach gier „Blizza” znalazła w końcu satysfakcjonujące ujścia. Przemowa każdego z devów wiązała się z głośnymi odpowiedziami z trybun. Każdy producent znajdujący się na scenie mógł poczuć się choć przez chwilę jak Keanu Reeves, wystrzeliwujący z rękawa „breathtaking” epitetami. A gdy na środek wyszedł sam ojciec chrzestny Warcrafta – Chris Metzen, doszło do przeciążenia systemu, skoku decybelowego i prawdziwego „cataclysmu” zmysłowego. Gość ma charyzmę, a ludzie go kochają.

Tej energii nie da się poczuć, oglądając transmisję na ekranie komputera. Jej namacalność jest faktem, ale nieuchwytnym dla oka, trzeba oddychać tym samym powietrzem, co w Anaheim, nawet jeśli bywa duszno. I nie są to jakieś przechwałki, raczej próba wyrażenia mojego zaskoczenia związanego z tym, jak wiele w odbiorze sytuacji zmienia kontekst. Ten kontekst przebywania „tu i teraz”, podczas tak zręcznie i spektakularnie zrealizowanej ceremonii, sprawiłby, że w tamtej chwili dałbym sobie nawet opchnąć garnki. Zwłaszcza jeśli sprzedawałby je Phil Spencer.

A o Philu Spencerze właśnie warto co nieco powiedzieć. Od momentu oficjalnego ogłoszenia przejęcia Activision Blizzard przez Microsoft zastanawiałem się intensywnie, jak bardzo BlizzCon będzie tym Xboksem stał i się nim reklamował. Popytałem tu i tam i dowiedziałem się, że będzie tego mniej, niż bym się spodziewał. Ale w rzeczywistości okazało się, że Xbox jest zauważalnym elementem eventu.

BlizzCon 2023 nie musiał pokazać mi wiele, bym uwierzył w amerykański sen - ilustracja #4

Xbox był do zauważenia na niektórych plakatach.

Najwięcej o całej współpracy powiedział mi tak naprawdę fakt, że Phil Spencer wyszedł obok Mike’a Ybarry przed jakimikolwiek revealami, symbolicznie przypieczętowując przed publiką nową przyszłość „Zamieci” i wspominając przy okazji o Diablo 4, WoW-ie oraz StarCrafcie. Szkoda, że zapomniał o HotS-ie, ale po co ja się łudzę. Poza występem z mikrofonem w ręku na evencie dało się ujrzeć logotyp Xboksa na niektórych plakatach, jak i dostrzec tu i ówdzie dopisek o oficjalnym partnerstwie firmy. I choć nie wiemy, kiedy zagramy w World of Warcraft w Game Passie, wiemy na pewno, że Blizzard bardzo poważnie podchodzi do tej całej formalnej komitywy. Nie dziwota, że Kotick mówi „pa, pa”.

Moment zachwytu przeszedł w dłuższą chwilę, kiedy miałem okazję oddać się urokom eksploracji. Ba, dostałem nawet czytelną mapę z legendą, a to już więcej niż w Starfieldzie. Zacząłem od hali Diablo, bo ta reklamowała się gotyckim muzeum. Brzmi intrygująco, sami przyznacie. Po wizycie pełnoprawnym muzeum bym tego nie nazwał, bo było to raptem parę wypasionych, kilkudziesięciocentymetrowych figurek i hi-endowy pecet chłodzony prawdziwą ludzką krwią (do wygrania w specjalnym blizzconowym konkursie), ale dało się na kilka rzeczy z przyjemnością popatrzeć. Tym bardziej że cała hala utrzymana była w mrocznej, klasztornej estetyce, spowita piekielnym, czerwonym światłem i oferowała parę innych niecodziennych atrakcji. Darmowy tatuaż z demonicznym wzorem robiony na miejscu prawdziwymi igłami? Wizyta w Bibliotece Horadrimów z możliwością nabycia różnorakich książek? A może po prostu oglądanie streamu, siedząc na ławce kościelnej (albo pufie, bo dlaczego nie?)? Sporo, naprawdę sporo różności.

BlizzCon 2023 nie musiał pokazać mi wiele, bym uwierzył w amerykański sen - ilustracja #5

Hala Diablo 4.

Po drugiej stronie całego rzędu hangarów można był uciec do Azeroth podzielonego na strefy przypisane odpowiednio World of Warcraft, Hearthstone’owi, Warcraftowi Rumble oraz specjalnemu targowisku. Mrok ustąpił luźniejszemu, tawernianemu klimatowi. Człowiek mógł sobie przycupnąć przy kominku z bezalkoholowym drinkiem w ręku, powymieniać się kolekcjonerskimi odznakami albo rozegrać z designerem Hearthstone’a jedną partyjkę. Wszystko upiększały kilkumetrowe figury Variana, Illidana i innych postaci. A i reszta rzeczy martwych to efekt wspaniale pomyślanej stylizowanej architektury wnętrz.

BlizzCon 2023 nie musiał pokazać mi wiele, bym uwierzył w amerykański sen - ilustracja #6

Hala Warcrafta.

Pomiędzy przestrzeniami Diablo i Warcrafta znajdowały się aż dwie hale dla miłośników Overwatcha. Dlaczego aż dwie? W jednej odbywał się turniej mistrzostw świata, zresztą w finale skupił on i moją uwagę, a ludzie reagowali nie mniej żywiołowo jak na meczach reprezentacji Polski w siatkówce, w drugiej z kolei mieliśmy już do czynienia z nieco bardziej standardowymi „uprzyjemniaczami” czasu. W skrócie, każdy mógł sobie zagrać Maugą, nowym bohaterem.

BlizzCon 2023 nie musiał pokazać mi wiele, bym uwierzył w amerykański sen - ilustracja #7

Hala Overwatcha.

Tylko – czy faktycznie każdy? Ludzi przybyła cała masa, ale tylko garstka w ramach obowiązków zawodowych albo z racji wygrania na loterii. Większość musiała wyłożyć grube siano – mowa o 300 dolarach. Cóż, może to dlatego, że jestem Polakiem, ale gdybym miał wydać takie pieniądze na udział w imprezie, a następnie stać w tych wszystkich ciągnących się godzinami kolejkach, aby spędzić parę chwil przed komputerem albo dobić się do kasy sklepu z pamiątkami, w którym muszę pozostawić jeszcze więcej banknotów, to przepraszam bardzo, ale po prostu zignorowałbym taki event. Nawet jeśli panuje podczas niego atmosfera wzajemnego cieszenia się grami wideo i popkulturą, która zawsze pozytywnie nastraja i pozostawia z ciepłymi wspomnieniami.

Miałem okazję porozmawiać z twórcami odpowiedzialnym za WoW-a, Diablo, Overwatcha i na tej podstawie wnioskuję, że nie tylko graczom ten event dał sporo mocy. W jednych wywiadach deweloperzy lali wodę, w innych rzucali większą liczbą konkretów, z każdej z rozmów dało się jednak wyczytać, że naprawdę sporo motywacji i pewności siebie dostarcza im spotkanie z fanami na żywo. I oby był to dobry prognostyk.

Bo wiecie, jestem zawsze pierwszy, jeśli chodzi o rzeczową krytykę poczynań Blizzarda. Równocześnie – głównie przez to, że wychowałem się na grach tego studia – o wiele bardziej bolą mnie jego porażki, wpadki i kryzysy. Ci ludzie mają talent, potrafią tworzyć wiarygodne światy fantasy, charakterystycznych bohaterów, koncepcyjnie i mechanicznie nietuzinkowe gry (tak, znowu myślę o HotS-ie), a jak bywa ostatnio – dobrze wszyscy wiemy. Teraz jednak mówimy o zupełnie innych realiach. BlizzCon wraca po latach, fani dają „Blizzowi” kolejną szansę, co widać, słychać i czuć, a za sznurki pociąga monopolistyczny, ale jednak kasiasty Xbox. To JEST nowe rozdanie. Można je spieprzyć, to oczywiste. Ale „naiwność” to moje drugie imię.

I z naiwnością mi po drodze, bo nawet ten wyjazd do USA traktuję jako doświadczenie jednoznacznie pozytywne. Widziałem biedę obok bogactwa, widziałem wielkomiejski chaos przykrywany ładnymi obrazkami, widziałem ludzi głośno walczących o swoje prawa, liczących na to, że zostaną zauważeni przez Bogu ducha winnych uczestników BlizzConu. Widziałem dokładnie takie Stany Zjednoczone, jakie są mi przedstawiane w internecie i popkulturze. Widziałem Stany Zjednoczone z moich wyobrażeń. Widziałem amerykański sen i kupuję go z całym dobrodziejstwem inwentarza. Dokładnie tak samo mam od lat z Blizzardem. Ale może to nie naiwność. Może to po prostu mój wciąż trwający, zakrzywiający percepcję rzeczywistości jet lag.

Karol Laska

Karol Laska

Swoją żurnalistyczną przygodę rozpoczął na osobistym blogu, którego nazwy już nie warto przytaczać. Następnie interpretował irańskie dramaty i Jokera, pisząc dla świętej pamięci Fali Kina. Dziennikarskie kompetencje uzasadnia ukończeniem filmoznawstwa na UJ, ale pracę dyplomową napisał stricte groznawczą. W GOL-u działa od marca 2020 roku, na początku skrobał na potęgę o kinematografii, następnie wbił do newsroomu, a w pewnym momencie stał się człowiekiem od wszystkiego. Aktualnie redaguje i tworzy treści w dziale publicystyki. Od lat męczy najdziwniejsze „indyki” i ogląda arthouse’owe filmy – ubóstwia surrealizm i postmodernizm. Docenia siłę absurdu. Pewnie dlatego zdecydował się przez 2 lata biegać na B-klasowych boiskach jako sędzia piłkarski (z marnym skutkiem). Przesadnie filozofuje, więc uważajcie na jego teksty.

więcej