Ubihejt - czy krytykowanie Ubisoftu jest uzasadnione?
Od lat pozycja najbardziej znienawidzonego wydawcy w świecie gier była okupowana przez EA. Jako że „Elektronicy” poprawili swoje notowania, niechęć graczy skierowała się w stronę Ubisoftu. Czym francuska firma zasłużyła sobie na miażdżącą krytykę?
Czytam kolejną wiadomość o The Division czy Far Cry: Primal – pod spodem komentarze, w niewybredny sposób sugerujące, z której części ciała Ubisoft wyciągnął kilka swoich ostatnich produkcji. Choć dzieła francuskiego giganta regularnie zbierają od recenzentów przyzwoite oceny, on sam obecnie nie cieszy się nieskazitelną reputacją wśród graczy. Był jednak taki moment – z perspektywy czasu może się wydawać, że wieki temu – kiedy firmę tę szanowali niemal wszyscy. Trudno było znaleźć innego wydawcę, który z równą regularnością wypuszczałby na rynek naprawdę świetne gry, a Ubisoft mógł pochwalić się w swoim portfolio takimi tytułami jak Tom Clancy’s Splinter Cell: Chaos Theory, Beyond Good & Evil czy Prince of Persia: Piaski czasu. Jakim więc cudem szybko przeistoczył się z powszechnie uwielbianej spółki w mocnego pretendenta do tytułu następcy Electronic Arts?
Do tej pory za najgorszego wroga graczy uznawane było – wyjątkowo solidarnie – Electronic Arts. Gigant z Redwood podpadł im zarabianiem kroci na wszelkiego rodzaju dodatkach, wypuszczaniem na rynek fatalnych produkcji na licencji, wykupywaniem powszechnie uwielbianych deweloperów i zarzynaniem niezłych niegdyś marek (np. Command & Conquer). EA zostało nawet dwa razy pod rząd wybrane najgorszą firmą w Stanach Zjednoczonych! Ostatnio jednak „Elektronicy” próbują poprawić swoją reputację, usprawniając platformę Origin, oferując klientom zwroty pieniędzy za niechciane zakupy i kierując się opiniami graczy. Nadal zdarzają się takie przypadki, jak wyjątkowo ubogie w zawartość Star Wars: Battlefront, niemniej trzeba przyznać, że w kwestii wizerunkowej EA radzi sobie coraz lepiej. Wiele osób wskazuje więc Ubisoft jako jego naturalnego następcę.
Nietrudno zgadnąć, że problem stanowią przede wszystkim gry. A może i nawet nie one, a podejście do nich, jakie co rusz prezentuje dowodzona przez Yves’a Guillemota spółka. Ubisoft bowiem z zacięciem, pod względem którego może mu dorównać wyłącznie EA Sports, doi swoje najważniejsze marki do oporu. Najsmutniejszy przykład takiej praktyki to oczywiście seria Assassin’s Creed. Pierwsza część może i nie była grą perfekcyjną, ale miała własną, wyraźną tożsamość i sugerowała, że po kilku poprawkach w kontynuacji otrzymamy coś wyjątkowego. Tak też się stało: wraz z przenosinami do okresu renesansu i na Półwysep Apeniński cykl osiągnął szczyt swoich możliwości... i – zdaniem wielu – już nigdy nie wdrapał się nań ponownie. Ubisoft postanowił bowiem, że zamiast dać sobie czas na stworzenie godnych spadkobierców kultowej „dwójki”, musi wykorzystać popularność marki i wydawać kolejną „dużą” odsłonę rok w rok. Od 2009 roku pojawienie się nowego Assassin’s Creed co dwanaście miesięcy było bardziej pewne niż śmierć czy podatki. Oczywiście odbiło się to na jakości produktu. Chociaż Black Flag zaskoczyło bardzo pozytywnie, a „trójka” miała w sobie pewną dozę magii poprzedniczek, żaden z tych tytułów nie dorównał ostatecznie części drugiej. Na szczęście w tym roku zaniechano tego procederu, a Francuzi pozwolili marce odetchnąć.