autor: Borys Zajączkowski
Scorpik: Nasz człowiek w krainie dźwięku
Adam „Scorpik” Skorupa, legenda demosceny, od lat zaś kompozytor i dźwiękowiec pracujący przy produkcji kolejnych co ważniejszych rodzimych tytułów. Z prawdziwą przyjemnością polecamy Waszej uwadze wywiad ze Scorpikiem.
Adam „Scorpik” Skorupa, legenda demosceny, od lat zaś kompozytor i dźwiękowiec pracujący przy produkcji kolejnych co ważniejszych rodzimych tytułów – Painkiller, seria Gorky, Infernal obecnie Wiedźmin, żeby wymienić te najbardziej znane. Z prawdziwą przyjemnością polecamy Waszej uwadze wywiad ze Scorpikiem.
Shuck: Jak zaczęła się Twoja przygoda z demosceną?
Scorpik: To dość długa, aczkolwiek śmieszna historia. Początek mojej przygody ze sceną był jednocześnie początkiem muzykowania.
Wszystko zaczęło się 17 lat temu. Rodzice kupili komputer (Amigę 500) wierząc, że ich syn będzie wykorzystywał go w słusznych celach. Nie chcąc zawieść pokładanych we mnie nadziei, eksploatowałem maszynę od rana do wieczora... grając namiętnie i bez wytchnienia we wszystko, w co tylko się dało.
Pewnego dnia, odwiedzając wrocławską giełdę komputerową (oczywiście z myślą o nowych grach i nowym joysticku, bo poprzedni połamałem), spotkałem paru znajomych. Chłopaki oświadczyli mi, że granie w gry jest dla „leszczy”, bo oni to są „grupa komputerowa” i robią coś dużo bardziej ambitnego. Nie miałem bladego pojęcia, o czym oni mówią, ale czułem się źle, że się wywyższają. Drążąc temat, dowiedziałem się, że grupa komputerowa to taki twór, który zajmuje się produkowaniem tak zwanych dem (w tamtych czasach demo wyglądało tak: na ekranie pojawiał się statyczny obrazek, pod którym przewijał się tekst, a w tle leciała muzyczka). Byłem pod niemałym wrażeniem i chciałem się jakoś pod tę „grupę” podłączyć: „ej, ja też chcę z wami robić te... dema, czym mogę się zajmować?”. W odpowiedzi usłyszałem: „no... codera mamy, grafika też, ale muzykę to sobie wyripowaliśmy z innych produkcji”. Długo się nie zastanawiałem i walnąłem: „dobra, to ja mogę być tym muzykiem, tylko... jak to się robi?”. Chłopaki dali mi program muzyczny i powiedzieli, że jak coś pod nim stworzę, to wtedy pogadamy, czy mnie przyjmą, czy nie.
Ależ wtedy mi wjechali na ambicję. Od razu włączył mi się „syndrom Polaka”, czyli myślenie: „co, ja nie dam rady!? to zaraz zobaczycie!”. A warto nadmienić, że oprócz słuchania muzyki w radiu, nic więcej wspólnego z nią nie miałem. Żadnej szkoły muzycznej nie kończyłem, żadnego instrumentu w domu nie było (nie licząc maminych skrzypiec zakopanych gdzieś w pawlaczu i moich cymbałków z podstawówki). Ale skoro chciałem udowodnić, że potrafię coś więcej, niż tylko grać w gry, musiałem jakoś okiełznać otrzymany program i napisać w nim muzyczkę. Dwa bite tygodnie przy akompaniamencie bluzgów złości i rezygnacji walczyłem ze swoim pierwszym utworem. W końcu powstało coś, co trwało 30 sekund i czego nigdy więcej nikomu nie puszczę. Wszyscy byli szczęśliwi – ja, że mam coś do pokazania kolegom, domownicy, że koszmar się skończył.
Pobiegłem do znajomków, trzymając w drżących rękach dyskietkę z „przebojem”, a tam szanowne jury stwierdziło: „w sumie może być i mogę się przyłączyć”. To był ten moment, od kiedy mogłem się nazywać „scenowiczem”! Moje życie diametralnie się zmieniło. Tworzenie muzyki zaczęło dawać mi dużą satysfakcję i pomogło w poznaniu wielu aktualnych kumpli na ówczesnych copy-parties. Byłem miło zaskoczony, kiedy ludzie mówili, że lubią styl, jaki tworzę i chcą usłyszeć więcej utworów lub używać ich w swoich produkcjach. To bardzo motywowało do wytężonej pracy i powodowało, że chciałem rozwijać się właśnie w tym kierunku. Ale i tak dalej grałem na potęgę we wszystko, co udało mi się przywlec z giełdy.