Najlepsza gra o Władcy Pierścieni wyszła 15 lat temu. Wspominamy Bitwę o Śródziemie
Na licencji Władcy Pierścieni powstało wiele gier, a na popularności serialu Amazonu mogą wyrosnąć kolejne. Tylko jeden tytuł jest jednak w stanie rządzić nimi wszystkimi, mimo że ma już na karku 15 lat.
Kolejne wieści na temat serialu Władca Pierścieni Amazonu, zwieńczone ogłoszoną niedawno datą premiery, stopniowo podsycały we mnie chęć powrotu do książkowego Śródziemia. Wreszcie uległem – z pewnością nie po raz ostatni – i ponownie wyruszyłem w podróż do Mordoru u boku Froda oraz Sama. Nim się obejrzałem, znów miałem za sobą również lekturę Hobbita, Silmarillionu, Dzieci Hurina, Niedokończonych opowieści, Berena i Luthien, a także stosunkowo świeżego Upadku Gondolinu. Ciągle jednak było mi mało wykreowanego przez J.R.R. Tolkiena świata, więc postanowiłem sięgnąć po gry. A konkretnie po trzy tytuły, które moim zdaniem zasługują na miano najlepszych wirtualnych przygód osadzonych w tym uniwersum.
Mowa o cyklu strategii czasu rzeczywistego zatytułowanym Władca Pierścieni: Bitwa o Śródziemie (ang. The Battle for Middle Earth, w skrócie BFME). Składają się nań dwie pełnoprawne części oraz jeden duży dodatek. Moje serce szczególnie skradł wydany w 2006 roku sequel – od piętnastu lat na próżno czekam, że jakaś gra zajmie jego miejsce – ale wszystkie trzy zasługują na choćby wzmiankę w branżowych annałach. Z oczywistych względów produkcje te są do siebie dość podobne (szczegóły za chwilę), jednak to niejedyna rzecz, która je łączy. Jest coś jeszcze; skaza sprawiająca, że te growe diamenty nierzadko dorównują dziś wartością brylantom (zachowując odpowiednie proporcje). Cykl wydawany swego czasu przez Electronic Arts jest bowiem obecnie niemal niedostępny.
Cień przeszłości
Zapowiedź pierwszego BFME EA wywołała niemałe poruszenie wśród fanów Śródziemia. Filmowa trylogia Jacksona wciąż była świeżutka, a gry towarzyszące jej drugiej i trzeciej części – konsolowe Dwie wieże Stormfront Studios oraz multiplatformowy Powrót króla Visceral Games – zostały przyjęte na tyle ciepło, że wydający je amerykański koncern już na starcie dostał niewielki kredyt zaufania. Wiarę w „Elektroników” dodatkowo podnosiły ujawnione elementy RTS-a. Z jednej strony możliwość wzięcia udziału w największych bitwach Trzeciej Ery – ataku entów na Isengard, obronie Helmowego Jaru czy starciach na Polach Pelennoru oraz pod Czarną Bramą – i przejęcie dowodzenia nad oddziałem Rohirrimów, a z drugiej szansa na odwrócenie losów wojny o Pierścień w kampanii sił zła, szeregi których miał zasilić znany z Morii Balrog.
W czasach, kiedy informacje nie były tak łatwo weryfikowalne jak dziś, niesamowicie działało to na wyobraźnię. Do popuszczania jej wodzy jeszcze bardziej skłaniały trailery, przedstawiające widowiskowe sceny batalistyczne. Pamiętajcie, że były to lata, gdy informacji tudzież zwiastunów szukało się na płytkach dołączanych do traktujących o grach czasopism i/lub w dalekim od ideału internecie (nierzadko na lekcjach informatyki w szkole). Jednym z gorszych newsów, jakie pamiętam, była wieść o zmianie daty premiery – z 16 listopada na 6 grudnia 2004 roku (w Polsce tytuł ten ukazał się cztery dni później). Koniec końców wiedziałem przynajmniej, o co poprosić w liście do „św. Mikołaja”.
PAMIĘTAMY [*]
Niemal jednocześnie z pierwszą odsłoną Bitwy o Śródziemie – a konkretnie 2 listopada 2004 roku – zadebiutowała inna gra osadzona w świecie rodem z wyobraźni J.R.R. Tolkiena. Mowa o dostępnym na konsole szóstej generacji RPG Władca Pierścieni: Trzecia Era. Produkcję tę można przyrównać do niektórych odsłon serii Final Fantasy – zwłaszcza jeśli chodzi o system walki – ale fabuła, klimat i postacie to już „Władca” pełną gębą. Niestety, podobnie jak BFME – a może nawet bardziej – The Third Age stało się dziś swego rodzaju białym krukiem.
Przed kilkunastoma laty Bitwa o Śródziemie naprawdę zachwycała, a fantastyczny klimat powieści i filmów wylewał się z ekranu. Wielość misji, spektakularne bitwy, śliczna grafika, niezapomniana muzyka Howarda Shore’a – była to prawdziwa uczta dla zmysłów. Najlepiej świadczy o tym fakt, że BFME również dziś jest cholernie grywalne. I choć trudno mi teraz patrzeć przez różowe okulary i nie dostrzegać mankamentów tej produkcji – względnej prostoty całości, do bólu powtarzalnych starć, dziwnych rozwiązań gameplayowych (niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie poświęcał jednostek, żeby móc wytrenować kolejne i awansować budynek) czy ograniczeń w projektowaniu bazy – to bledną one w obliczu wciągającej rozgrywki. Nie bez znaczenia jest też wiedza, że położone w „jedynce” fundamenty posłużyły do stworzenia lepszej pod wieloma względami „dwójki”.
Opus magnum
Powstanie sequela nie było tak oczywiste, jak mogłoby się teraz wydawać. Bo o czym on miałby być, skoro EA opowiedziało już całą filmową historię? No właśnie – filmową. A była przecież jeszcze powieść. Chcąc pokazać niezaprezentowane na dużym ekranie wątki, „Elektronicy” pokusili się o zakup licencji na wykorzystanie książkowego Władcy Pierścieni. Jesteście w stanie ekscytować się myślą, że Electronic Arts robi to samo dziś? Bo ja nie. Wtedy jednak ktoś w firmie najwyraźniej uznał, że taki ruch się opłaci. I chwała mu za to!
Bitwa o Śródziemie 2 zabrała fanów w wiele rejonów znanych wcześniej wyłącznie z kart powieści. Odwiedziliśmy chociażby Góry Błękitne, Mroczną Puszczę (na sześć lat przed Hobbitem: Niezwykłą podróżą), Erebor czy miasto Fornost. Dostaliśmy też okazję, żeby nieco dokładniej przyjrzeć się Szarej Przystani, Lorien i Rivendell, a także Shire. Książkowa licencja umożliwiła również przedstawienie nieobecnych w filmach postaci, takich jak krasnoludzki król Dain czy rozśpiewany Tom Bombadil. Innymi słowy, fani prozy Tolkiena zastali w „dwójce” suto zastawiony stół, a każde ze znajdujących się na nim dań miało wyrazisty, niepowtarzalny smak.
EA w końcu postawiło bowiem na jakość, a nie ilość. Znów otrzymaliśmy dwie kampanie – dobra i zła – ale zamiast zatrzęsienia wtórnych potyczek, w których naszym jedynym celem było zniszczenie bazy wroga, obydwie składały się z ośmiu ciekawych, rozbudowanych i zróżnicowanych – tak wizualnie, jak i gameplayowo – misji. Grając po stronie dobra, broniliśmy Domu Elronda przed goblinami, walczyliśmy ze smokiem czy odbijaliśmy Dol Guldur z łap orków. Decydując się na ścieżkę zła, niszczyliśmy natomiast wszystkie enklawy zamieszkiwane przez Dzieci Iluvatara – w tym sielankowy Hobbiton – jednocześnie przygotowując Śródziemie na powrót Władcy Ciemności.
Sauronem mogliśmy nawet pokierować; jego odpowiednikiem po stronie sił dobra była zaś Galadriela. Przejmowaliśmy również kontrolę nad nowymi postaciami – jak elf Glorfindel czy pajęczyca Szeloba – a także nad niektórymi bohaterami z „jedynki”. Herosi potrafili zrobić różnicę, ale bitwy wygrywały armie. Te były szczególnie różnorodne, bowiem po jednej stronie barykady walczyły połączone siły Gondoru i Rohanu (czyli ludzie) do spółki z elfami oraz krasnoludami, a po drugiej zastępy Mordoru, Isengardu i goblinów. O nowe zdolności poszerzone zostały także drzewka umiejętności specjalnych, dzięki czemu, grając złolami, mogliśmy przyzwać zarówno znanego z oryginału Balroga, jak i niezwykle silnego w początkowej fazie kampanii Czatownika czy przepotężnego smoka. Czy jest na sali ktoś, kogo to nie jara?
Cóż, chyba tylko ortodoksyjni fani (fanatycy) twórczości Tolkiena nie byli do końca zadowoleni. Bitwa o Śródziemie 2 przeinaczała w końcu wiele wątków, a tam, gdzie brakowało treści, dopowiadała własną historię. Wszystkim jednak dogodzić się nie dało, ale moim zdaniem decyzje deweloperów w znakomitej większości były uzasadnione. Szczerze? Chciałbym zobaczyć miny malkontentów narzekających na możliwość ocalenia Boromira w „jedynce”, gdy zetknęli się z istnym fanfikiem zaserwowanym kilka lat później w Middle-earth: Shadow of War.
BFME2 okazało się po prostu lepszą wersją BFME. Rozgrywka została doszlifowana i nieco mocniej skomplikowana, ale wciąż pozostawała przystępna dla co bardziej niedzielnych graczy. Ponadto zniknęły znane z „jedynki” place budowy – poszczególne konstrukcje wreszcie mogliśmy stawiać według własnego widzimisię. Nie był to może sequel idealny, ale niewiele mu do tego miana brakowało.
EPILOG
Pod koniec 2006 roku Bitwa o Śródziemie 2 otrzymała dodatek Król Nazguli, który po raz kolejny robił użytek z książkowej licencji i przenosił akcję gry w czasy pomiędzy bitwą ostatniego przymierza a odkryciem przez Gandalfa prawdy o Pierścieniu. Przejmowaliśmy kontrolę nad czarnoksiężnikiem z Angmaru, czyli wodzem znanych z filmów upiorów. W ciągu ośmiu misji budowaliśmy na zachodzie Śródziemia potęgę godną samego Saurona. Rozszerzenie wprowadzało nowe moce, jednostki i bohaterów; jego fabuła była nie gorsza niż ta z „podstawki”, a poziom trudności niejednokrotnie potrafił dać się we znaki. W ostatniej, dziewiątej, misji musieliśmy obrócić w pył stworzoną wcześniej potęgę, by wydarzenia mogły potoczyć się zgodnie z historią Trzeciej Ery. Ech, szkoda, że takich dodatków obecnie prawie się już nie robi.
Kieruj się nosem?
Po Bitwie o Śródziemie 2 Electronic Arts wydało jeszcze jedną grę na licencji Władcy Pierścieni – średnio przyjętego akcyjniaka o podtytule Podbój. Potem prawa do marki (po ośmiu latach) wróciły do Warner Bros., które jest właścicielem wytwórni New Line Cinema, odpowiedzialnej za filmową trylogię. I taki stan rzeczy utrzymuje się do dziś. I choć przez te półtorej dekady doczekaliśmy się kilku niezłych produkcji (m.in. Wojny na Północy, Cienia Mordoru i Cienia wojny), to moim zdaniem żadna z nich nie dorównywała BFME2 – jednej grze, zdolnej rządzić pozostałymi. Co gorsza, przez brak licencji „Elektronicy” nie mogli dystrybuować swoich tytułów z uniwersum Tolkiena. Dlatego też są one dziś dostępne jedynie na internetowych aukcjach, zwykle za cenę kilkakrotnie wyższą niż sklepowa. EA i Warner Bros. mogłyby się oczywiście dogadać… ale na to nie ma raczej co liczyć. Zwłaszcza w obliczu nadchodzącego serialu Amazonu, który znów narobi szumu wokół marki. Ludzie w WB musieliby postradać zmysły, żeby w takim momencie wypuścić licencję z rąk.
O AUTORZE
Jako wieloletni fan fantastyki w ogóle, a Śródziemia w szczególności, staram się zaznajamiać ze wszystkim, co w nim osadzone – książkami, filmami i grami. Niczym rasowy hobbit lubię do nich wielokrotnie wracać, by raz jeszcze przeżyć dobrze mi znane historie. Obydwie części BFME mają w moim sercu specjalne miejsce zarówno jako bardzo dobre RTS-y, jak i produkcje, które najlepiej oddały książkowo-filmowy klimat. Pielęgnując swoje kopie tych gier, boleję, że obosieczny miecz dystrybucji cyfrowej i umowy licencyjne odcięły dziś od dostępu do nich tak wiele osób.