Po czołgach czas na mechy. Grałem w nową grę twórców World of Tanks
Steel Hunters to inna gra niż World of Tanks, ale od razu czuć, że stoi za nią ta sama firma – i nie tylko dlatego, że znowu zasiadamy za sterami stalowych bestii.
Wszystko wraca, więc i mechy, szczególnie popularne w latach 80. czy 90., znowu są na fali. Oczywiście stalowe bestie nigdy całkowicie nie zniknęły, takie Transformery regularnie trafiały na ekrany kin, ale w grach po okresie posuchy i niszowości mamy dziś istne Eldorado.
Kilka lat temu wrócił MechWarrior i trzyma się mocno, potem FromSoftware wyciągnęło z zamrażarki serię Armored Core, a nie zapominajmy też o perełce jaką jest Into the Breach – jedna z najbłyskotliwiej zaprojektowanych strategii ostatnich lat. Po dłuższej przerwie wielkie roboty znowu wkroczyły na scenę z hukiem – może nie dominują list przebojów, ale fani mają bogaty wybór. Dobrze więc chyba wyczuł trendy Wargaming, znany przede wszystkim z World of Tanks, który niedawno pokazał Steel Hunters, czyli takiego sieciowego Pacific Rima, choć bez kaiju. Wsiadłem za stery tych mechów w ramach zamkniętych beta tesów, oto moje pierwsze wrażenia.
Mech mechowi mechem
W Steel Hunters nie ma zbyt wiele fabularnej ekspozycji, bo liczy się tu akcja. Wsiadasz w mecha wielkości bloku mieszkalnego i idziesz się bić. A zadanie masz jedno – pokonać wrogie drużyny. Tak, drużyny, bo nowa gra wymusza na nas współpracę w dwuosobowych teamach. Na niewielkiej mapie ląduje sześć takich grup, ale zwycięży tylko jedna. Z czasem, jeśli gra chwyci, to dojdą pewnie inne tryby, ale teraz twórcy skupiają się właśnie na rozgrywce mocno zainspirowanej grami „ekstrakcyjnymi” czy battle royale’ami.
Steel Hunters stoi więc sieciowymi starciami i po kilku godzinach zabawy mam wrażenie, że to solidny fundament. Doceniam długość meczy – nie trwają one więcej niż 10-15 minut, a często, jeśli padniemy wcześniej, to oczywiście krócej. Lubię takie gry sieciowe, w których w godzinę można rozegrać kilka starć. Często w redakcji rozmawiamy wyzwaniem jest dziś powrót do League of Legends – te czasami nawet godzinne mecze są po prostu zbyt długie i trudno znaleźć na nie czas między innymi obowiązkami czy grami. Tutaj Steel Hunters idzie drogą wyznaczoną przez World of Tanks – i dobrze.
W trakcie meczy w Steel Hunters zwiedzamy prześliczne mapki, wykonujemy proste zadania, które wzmacniają nasze mechy, ale przede wszystkim podejmujemy szereg decyzji. Czy rzucić się na wrogą drużynę na horyzoncie, a może lepiej odpuścić i zająć się „farmieniem” ulepszeń? Czy zaatakować silnego neutralnego bota, żeby zdobyć lepszy sprzęt czy jednak nie ryzykować, że w trakcie tego starcia wpadnie na nas inna drużyna? Szukać ostatniej żywej wrogiej ekipy czy udać się na miejsce ekstrakcji, gdzie przeciwnicy mogą już czekać z pułapką? To powoduje, że trzeba dużo wiedzieć o rozgrywce, jeszcze więcej przewidywać, ale w efekcie mecze są ciekawe i nieprzewidywalne – czasami to mozolne zbieranie wzmocnień i wielka finałowa walka, a kiedy indziej wszystko kończy się po dwóch szybkich strzelaninach, gdy gapowaci wrogowie po prostu wyleźli nam pod lufy.
W tym sensie walki w Steel Hunters przypominają World of Tanks. Obok nieprzesadnej zręczności (to nie CS), potrzebujemy sporo wiedzy na temat map, wrogich mechów czy popularnych taktyk. A dzięki całkiem pokaźnej puli punktów życia naszego stalowego potwora, dodatkowo chronionej odnawialną tarczą, gra wybacza niektóre błędy – na pewno znacznie bardziej od WoT-a. A czasami pozwala wręcz wycofać się, wylizać rany i wrócić mocniejszym.
Przykładowo, w jednej grze wrogowie byli lepsi i niemal nas załatwili, zostały nam ostatnie HP-ki, więc kryjąc się za wzgórzami czekaliśmy na dobicie. Nagle, pojawiła się kolejna ekipa, która zaatakowała naszych prześladowców. Zdołaliśmy więc w tym zamieszaniu wymknąć się i uciec – brakowało mi wtedy tylko muzyki z Benny Hilla. Potem zebraliśmy siły, podleczyliśmy się, a na koniec – po emocjonującym starciu – wygraliśmy mecz (przy okazji pozdrawiam mojego anonimowego towarzysza, GJ!). Takie powroty zawsze dają masę frajdy i miło się je wspomina.
Łapy, łapy, cztery łapy, a na łapach mech... no dobra, „zardzewiały” się nie rymuje
Mechy, które możemy zabrać na pole bitwy, dzielą się na kilka rodzajów. Mamy więc roboty snajperskie, mamy artyleryjskie, no i mamy i takie, które najlepiej sprawdzają się na najbliższym dystansie – najwięcej grałem w mechu, który rozstawiał bardzo przydatną tarczę energetyczną, a także miał potężnego miniguna, którego dało się odpalać raz na jakiś czas. Przyjemna i dość uniwersalna maszyna.
Co ciekawe, jedne mechy poruszają się klasycznie na dwóch kończynach, ale inne to już dosłownie stalowe bestie, bo przypominają np. dzikie koty. Co ważne, zarówno dwu- jak i czteronożne mechy bardzo przyjemnie się kontroluje. Animacje są dopracowane, czuć też ich ciężar i pewną powolność (choć nie tak dużą jak w MechWarriorze). Ładnie też kontrastują z budynkami czy samochodami, dzięki którym szybko rozumiemy skalę tych mechów.
Mech
Solidna rozgrywka i niezła oprawa graficzna mnie nie zaskoczyły – na tyle dobrze znam Wargaming, że nie spodziewałem się niczego innego. Dodatkowo, co ważne, gra chodzi całkiem przyzwoicie na mojej trochę już leciwej karcie GTX 1070 z 2016 roku. Oczywiście beta testy mają różne drobne problemy, ale od tego właśnie takie testy są, żeby zebrać od graczy przeróżny feedback.
Dla mnie największym mankamentem Steel Hunters obecnie jest brak jakieś własnej tożsamości gry. Mechy, które zabieramy na pole bitwy, są wizualnie inspirowane Pacific Rimem, ale oczywiście Gipsy Danger tam nie uświadczycie – choć jeśli gra okaże się sukcesem, to pewnie pojawią się i takie akcje marketingowe. Ale poza tym skojarzeniem to po prostu gość generyczne science fiction, przydałoby się więc tutaj coś wyróżniającego grę.
Niezbyt ciekawe są też wzmocnienia naszych mechów – zarówno te, które zbieramy na polu bitwy (tam to po prostu kształty geometryczne w różnych kolorach, które dają nam +X do obrażeń czy tarczy), ale również te, które odblokowujemy mozolnie awansując naszego kolosa w kolejnych starciach, również będące nudnymi bonusami +X (znowu, do obrażeń czy punktów życia). Póki co nie wygląda to równie atrakcyjnie co World of Tanks. Tutaj także twórcy mają tutaj jeszcze trochę miejsca na poprawki.
Ciężko też już teraz powiedzieć coś więcej na temat potencjalnej monetyzacji – doświadczenia z innymi tytułami Wargamingu wskakują raczej na model mało przyjazny i premiujący graczy sporo w grze wydających. Za darmo w takim World of Tanks da się grać, a nawet wymiatać, co udowodniło wielu graczy, ale wymaga to dużo męczącego grindu, na który mało kto po prostu ma dziś czas (a czas to podobno też pieniądz).
Czołgi na wesoło
Steel Hunters to nie jedyny projekt rozwijany obecnie przez Wargaming. Drugim jest Project CW, a więc kolejna czołgowa gra, ale z overwatchowym twistem, czyli z mocnymi wpływami hero shooterów. Nasze pojazdy będą więc mogły regenerować życie czy korzystać z różnych zdolności. Bardzo jestem ciekawy czy znajdzie się publika na takie czołgi na wesoło, bo mam wrażenie, że fani WoT-a wolą inną estetykę – o co pewnie zresztą firmie chodzi. Starzy wyjadacze niech dalej grają w stare czołgi, a potencjalni młodsi odbiorcy może zaciekawią się bardziej „współczesną” produkcją.
Mech czy meh?
Wstępnie jestem grą zainteresowany, po zagraniu znacznie bardziej niż po trailerze. Dlatego ciekawi mnie jaką popularność zdobędzie Steel Hunters – bo gra niewątpliwie ma potencjał, ale ma też jeszcze trochę braków. Dodatkowo, nie jest żadnym odkryciem, że rynek gier „darmowych” jest wyjątkowo dobrze obstawiony, więc na każdy wielki sukces przypada znacznie więcej mniej lub bardziej spektakularnych porażek. Marvel Rivals pokazało ostatnio, że mimo wszystko da się przebić na tym zatłoczonym polu. Z kolei Ubisoftowe XDefiant przypomniało nam, że pochwały i początkowa popularność to za mało (przypominam, że Francuzi dopiero co ogłosili wygaszenie tego swojego darmowego rywala dla Call of Duty). Czy zatem w 2025 roku gracze tłumnie wsiądą w kokpity stalowych bestii Wargamingu czy też wzruszą ramionami i powiedzą: „meh”? Czas pokaże – ja na pewno do gry jeszcze wrócę.