Ten system walki nigdy mi się nie znudzi - Sekiro: Shadows Die Twice to dla mnie największe osiągnięcie FromSoftware
Każda gra studia FromSoftware ma swoich hardcore’owych fanów, którzy potrafią spędzać z nią setki godzin, nawet po jej wymaksowaniu. Dla mnie taką pozycją jest Sekiro: Shadows Die Twice.
Ilu fanów produkcji FromSoftware, tyle głosów – jedni kochają serię Dark Souls, inni Bloodborne’a, a jeszcze inni (jak ja) uważają, że Sekiro to najlepsza gra rytmiczna wszech czasów. Oczywiście żaden deweloper nie tworzy dzieł idealnych, niemniej są tytuły, dla których jesteśmy gotowi przywdziać nieco przyrdzewiałą zbroję i z inwektywami na ustach bronić ich honoru. Kiedyś myślałem, że taka sytuacja nie będzie mnie dotyczyć, ale wtedy FromSoftware wypuścił Sekiro.
Sekiro, Blade of Kuro
Jednak zanim do tego dojdziemy, dajmy sobie chwilę, żeby przypomnieć, o co w ogóle chodzi w Sekiro: Shadows Die Twice (drobne spoilery z początku gry). Nasz protagonista o przydomku Sekiro (jap. Jednoręki Wilk) jest osobistym shinobi Kuro, boskiego potomka, nosiciela specjalnej krwi mogącej obdarzyć wybraną osobę nieśmiertelnością. Jak nietrudno się domyślić, ochroniarz takiej osobistości lekko mieć nie może, tym bardziej że cała kraina (i nie tylko!) ma chrapkę na wykorzystanie niezwykłych właściwości krwi Kuro. Na szczęście Sekiro nie daje sobie w ryż dmuchać i jest gotowy poświęcić dla młodego panicza wszystko, w tym własne życie.
Postacią będącą najbliżej podporządkowania sobie boskiego potomka jest Genichiro Ashina, któremu na samym początku gry stawiamy czoła i który, niezależnie od wyniku starcia, pozbawia Wilka ręki oraz porywa Kuro. Ten wyreżyserowany, dramatyczny moment okazje się dla gracza kluczowy, bo oto otrzymujemy protezę shinobi, która pozwala na bardziej taktyczne podejście do niektórych starć. Tak czy owak, nasz bohater wyrusza, aby odzyskać to, co zostało utracone.
Na opis i analizę całej opowieści z Sekiro: Shadows Die Twice nie za bardzo jest w tym tekście miejsce, ale jeśli chcielibyście o tym poczytać, dajcie znać w komentarzach. Mimo że Shadows Die Twice zdecydowanie bardziej przystępnie prezentuje swoją fabułę (w porównaniu z np. serią Dark Souls), nadal jest tu wiele miejsca na teorie i spekulacje.
Sekiro, master of Guitar Hero
Przejdźmy teraz do rzeczy, która moim zdaniem wyróżnia Sekiro na tle innych produkcji studia FromSoftware. Mowa o systemie walki. Musimy tu grać trochę bardziej defensywnie, choć mogłoby się wydawać, że powinniśmy do przeciwników podchodzić agresywnie – w końcu gra obdarowuje nas dwoma „życiami” (przynajmniej na początku). Dzięki nim mamy więcej miejsca i czasu na uczenie się systemu walki metodą prób i błędów. A błędów do popełnienia tu nie brakuje.
Kiedy po raz pierwszy odpaliłem Sekiro, zacząłem się zastanawiać, czy to na pewno gra FromSoftware. Nie tylko dość kolorowa oprawa wizualna wyróżniała tę produkcję, ale i to, że nie ma tu mechaniki levelowania postaci. Tak więc gracz nie jest w stanie sklecić buildu wedle własnych upodobań, tylko musi nauczyć się systemu walki mieczem – bardzo wymagającego, polegającego na parowaniu ataków wrogów oraz wykonywaniu udanych kontr. Teoretycznie nic skomplikowanego – trzeba po prostu mieć nadludzki refleks i zaraz przed atakiem nacisnąć przycisk bloku, tak aby zbić tzw. „posturę” wroga i móc zadać ostateczny cios.
Na początku wspomniałem, że Sekiro to gra rytmiczna. Czy zatem Sekiro: Shadows Die Twice ma coś wspólnego z Guitar Hero? Jak dla mnie bardzo dużo. Blok, atak, długa seria bloków, kilka kontr z rzędu, skok, atak, blok, zabójczy cios. Tak mniej więcej wygląda spotkanie ze zwykłym przeciwnikiem w Shadows Die Twice. Wszystko sprowadza się do wciskania kilku przycisków we właściwym momencie i powtarzania tej czynności, dopóki nie wytrącimy naszego rywala z równowagi. W Guitar Hero zasada jest bardzo podobna, tylko tam nie walczymy z 10-metrowymi małpami bez głowy i z robalami w trzewiach. Obie te gry łączy natomiast rytm, którego trzeba się nauczyć i wyczuć, co oczywiście wymaga wielu godzin ćwiczeń.
Cierp, aż doznasz objawienia
Pierwsze chwile spędzone z Wilkiem były dla mnie niesamowicie męczące; zabijało mnie dosłownie wszystko, nie pomagało też paniczne i przypadkowe naciskanie przycisku L1 na padzie (odpowiadającego za blok na kontrolerze do PS4). Nauczenie się systemu walki zajęło mi około 20 godzin. Godzin pełnych frustracji i zwątpienia; nawet nie chcę wspominać, ile to razy Skuty Ogr wyrzucił mnie poza mapę. Mimo to nie poddawałem się, chociaż parokrotnie przyszło mi do głowy, żeby grę wyłączyć i odinstalować.
Sekiro bardzo wynagradza wytrwałość – po tych wielu godzinach przyszedł moment, w którym coś kliknęło; ktoś wcisnął jakiś magiczny przycisk i nagle każda moja kontra, każde odbicie było idealne, wszystko zaczęło mi po prostu wychodzić. Dotarcie do tego momentu nie było łatwe, ale radości, jaką przynosiło mi każde perfekcyjne parowanie, po prostu nie sposób opisać. Oczywiście to nie znaczy, że nagle odkryłem easy mode i bossowie nie sprawiali mi już problemów – nie ma tak dobrze. Z Isshinem (finałowym bossem) walczyłem długo, ale też bawiłem się wyśmienicie. W dyskusjach o grze można spotkać opinie, że Sekiro ma szansę ukończyć każdy – w pełni się z tym zgadzam. Każdy może opanować ten system walki na mistrzowskim poziomie, chociaż potrzebne będą do tego godziny treningu – niemniej zapewniam Was, że warto. Ta gra jest mniej elastyczna, jeśli chodzi o poziom wyzwania, niż inne dzieła Miyazakiego. Posiada jednak kilka sposobów na to, żeby ułatwić sobie rozgrywkę. Na przykład wspomniana proteza shinobi pozwala na zaimplementowanie narzędzia, które potrafi kontrować danego przeciwnika. Masz problemy z płonącym bykiem? Spróbuj podjeść do walki wyposażony w petardy shinobi.
Jest jeszcze jedna rzecz, która moim zdaniem wyróżnia Sekiro na tle innych gier Miyazakiego. Są to potyczki z bossami. Uważam się za fana serii Dark Souls, a także Elden Ringa i Bloodborne’a, ale jest coś, co potrafi mnie w nich mocno zmęczyć. Mianowicie trudno mi zdzierżyć sytuację, kiedy muszę bić wielkiego jak góra bossa po „kostkach”, żeby ten padł. Takie starcia zwyczajnie mnie nudzą, bo za każdym razem wyglądają tak samo. Nie ma to jak patrzenie wrogowi w oczy, wbijając mu kozik między żebra. W Sekiro: Shadows Die Twice znajdziemy jednego dużego bossa, którego trzeba uderzać po nogach w celu pokonania. Większość tutejszych „szefów” nadal jest potężniejsza od naszego jednorękiego shinobi, to prawda, ale są oni bardziej humanoidalni, z właściwymi proporcjami (jak na grę FromSoftware). Walka z nimi wydaje się więc bardziej wyrównana, ciekawsza i oferująca więcej satysfakcji, szczególnie kiedy dany boss wykonuje serię ciosów, których rytm udało się akurat wyczuć.
Ta jedna gra
Po pierwszym przejściu Sekiro: Shadows Die Twice wiedziałem, że jest to jedna z niewielu pozycji wartych wbicia platyny. Po jakichś 70 godzinach udało mi się tego dokonać (teraz się chwalę) i w całym moim życiu nie byłem bardziej dumny z otrzymania cyfrowego pucharku. Ten czas, który spędziłem na zdobywaniu poszczególnych trofek, zaowocował też tym, że moje umiejętności wystrzeliły w górę. Kilka tygodni po premierze gra zyskała opcję walki z wybranymi bossami (Odzwierciedlenie siły) oraz boss rusha (Nawałnica siły). System walki spodobał mi się na tyle, że co jakiś czas wracałem do zabawy, mierząc się z wybranym przeciwnikiem. Dzięki temu kilka razy udało mi się pokonać Genichiro bez otrzymania obrażeń, wykonując wszystkie riposty perfekcyjnie. Próbowałem tego samego z Isshinem, ale tutaj nawet mrugnięcie okiem zwykle pozbawiało mnie szans na sprostanie takiemu wyzwaniu.
Co ciekawe, Sekiro: Shadows Die Twice pozwala na utrudnienie sobie rozgrywki – możemy oddać talizman Kuro na początku gry lub zabić w dzwon, który wzmocni wszystkich napotkanych wrogów. Takie rozwiązania są dla absolutnych szaleńców i hardcore’ów, którzy nie mają co robić z czasem, a także mają kupę pieniędzy na nowe pady. Choć żadne z tych mnie nie dotyczy, postanowiłem spróbować i jedno z moich przejść w „nowej grze plus” opierało się właśnie na tych utrudnieniach – po jakimś czasie jednak wyzwanie mnie przerosło. Dlatego je porzuciłem i wróciłem do potyczek z wybranymi bossami, a te nigdy mi się nie znudziły. Obecnie mam nabite ponad 120 godzin w Sekiro: Shadows Die Twice i nie żałuję ani minuty.
Myślę, że jeszcze niejednokrotnie będę powracał do Sekiro: Shadows Die Twice, żeby zmierzyć się z własnymi słabościami i doświadczyć jednego z najlepszych, moim zdaniem, systemów walki zaimplementowanych w grach. Sekiro to moja topowa produkcja FromSoftware. Mam szczerą nadzieję, że Miyazaki pracuje nad kontynuacją i za jakiś czas otrzymam więcej tego samego w lepszej oprawie, by móc powalczyć z jeszcze trudniejszymi bossami.
A jaka jest Wasza ulubiona gra tego studia? Sekcja komentarzy jak zawsze należy do Was.