Na TGA poczułem cringe. Tak nie powinno się traktować twórców gier
Tegoroczne The Game Awards, wedle moich oczekiwań, było długie, ale szybkie i w sumie obyło się zarówno bez wpadek, jak i większych niespodzianek. Bo Baldur’s Gate 3 i tak jest najlepsze. Sama impreza wywołuje jednak mieszane uczucia.
W 2013 roku, po klapie Spike Video Game Awards, zawiedziony Geoff Keighley wyciągnął z własnej kieszeni milion amerykańskich dolarów i pokrył przygotowania do pierwszej gali The Game Awards. Pierwsza impreza odbyła się 5 grudnia 2014 roku, zwycięzcą okazał się Dragon Age: Inkwizycja. Mniejsza jednak o Inkwizycję, bowiem to w trakcie tego wydarzenia ujawniony został pierwszy gameplay trailer z The Legend of Zelda: Breath of the Wild. W zasadzie więc branża i gracze mogli przekonać się od razu, że TGA będzie fenomenem.
Minęło 9 lat i TGA stało się dużą, kasową imprezą, którą oglądają miliony ludzi – a inni ludzie miliony na tę imprezę wydają. Wielka scena, światła, elektroniczne dżingle, gwiazdy Hollywood i szalone tempo przerywane cringe’owymi żartami. Oto dzisiejsze TGA i jest to cena, jaką płacimy, by pooglądać trailery z nowych gier.
Co się zdarzyło na TGA, zostaje na TGA
Po nauczce z zeszłorocznego TGA ochrona w Peacock Theater została wzmocniona i pojawili się pilnujący porządku napakowani panowie. I dobrze, bo możemy się śmiać z dzieciaka, który wtargnął na scenę, aby w trakcie wręczania nagród twórcom Elden Ringa nagadać bzdur przez mikrofon, ale Polacy wiedzą... że w sumie to w ogóle nie jest śmieszne.
Obyło się również bez niekomfortowo długich przemówień. Ten rekord wciąż więc należy do Christophera Judge’a, który na zeszłorocznej gali po odebraniu statuetki gadał przez 7 minut i 59 sekund. Co ciekawe, Judge w tym roku wręczał nagrodę w kategorii Best Performance i nie omieszkał nawiązać do swojego legendarnego wystąpienia, stwierdzając, że przynajmniej było dłuższe niż kampania single player nowego Call of Duty. Również z tego powodu – to jest pamiętnego wystąpienia Judge’a – muzyczka pośpieszająca przemowy odbierających nagrody uruchamiana była już zaledwie po minucie. Policzyłem.
Zawsze mam mocno ambiwalentne odczucia podczas oglądania The Game Awards. Z jednej strony lubię to święto, i to nie tylko z powodu trailerów i zapowiedzi nowych gier, ale właśnie dlatego, że to po prostu święto graczy. Z drugiej ta pompa, blichtr, perliste uśmiechy, głupiutkie żarty i cringe’owe przemowy powodują, że zdarza mi się patrzeć na ekran przez palce. TGA bardzo chciałoby być jak Oscary, ale charakter gamingu nijak nie pasuje do czerwonych dywanów, wieczorowych kiecek Versace w cenie Waszych mieszkań, wybotoksowanych twarzy i przemów o biedzie wygłaszanych przez ludzi z milionami na koncie.
Wszelkie gale tego typu opierają się na fałszywym uśmiechu i wyszczerzonych zębach. Wszystko jest tu uśmiechnięte i wykrochmalone, obsypane cekinami i cukrem pudrem. Radość, karnawał, impreza, celebracja – a w tle monstrualne pieniądze. I tak to się toczy do rana. Na scenie pojawiają się gwiazdy z rozmaitych światów: Matthew McConaughey, Timothee Chalamet, Jordan Peele, Simu Liu, Anthony Mackie, grupa Heilung i muppet Gonzo. I nagle wchodzi on – długo oczekiwany zbawiciel gamingu, prorok Hideo Kojima, który puszcza dziwny trailer i mówi w obcym języku. Tłum klaszcze, lecimy z reklamami.
Irytuje mnie jednak ta rozpędzona formuła TGA – wszystko tu zasuwa, jakby Geoff opłacał Peacock Theater nie od godziny, tylko od minuty i za chwilę trzeba będzie opuścić halę, bo o 18 zaczyna się impreza hodowców gołębi. Wszystko pędzi i jest pospieszane do tego stopnia, że niektóre kategorie po prostu przelatują przez ekran i łatwo przegapić, co lub kto wygrał. Bawi mnie, gdy wyczytuje się nominowanych do, na przykład, Best Family Game, po sekundzie mówi, że wygrało Mario, aby w drugiej sekundzie okazało się, że twórcy już są na scenie. Best Art Direction, kategoria przecież istotna, jest tak samo ważne jak Best Esports Event, choć mniej ważne niż Creator of the Year (bo ironmouse, postać zresztą ukryta za wirtualnym awatarem, mogła przynajmniej do widowni przemówić).
Swen Vincke w lśniącej zbroi wraca z tarczą
Wszystko dlatego oczywiście, że TGA, choć w nazwie ma „Awards”, tak naprawdę jest imprezą branży, na której reklamują się wielcy. Wielkie zapowiedzi przeplatane są opłaconymi reklamówkami z hitów typu Call of Duty czy Warframe. Nagrody to zaledwie pretekst do spotkania. Nie sposób nie dostrzec, że niektóre (większość) z kategorii absolutnie nie mają znaczenia. Hideo Kojima przemawia dłużej niż trzech zwycięzców razem wziętych. W ogóle jest coś głęboko niepoprawnego w tym, że nagrodzony ma minutę, a jakikolwiek inny człowiek reklamujący swoją grę mówi bez końca. A potem jeszcze cringe’owy dialog z gwiazdką Hollywood i playback piosenki.
W trakcie TGA nagrody odbierają nerdy i geeki, którzy przez ostatnie lata stawiali kolejne linijki kodu, zamiast rozbijać się luksusowym ferrari po ulicach Las Vegas, i teraz ci sami programiści, wbici w słabo skrojone garniaki (albo lśniące zbroje) muszą wydukać jakieś sensowne słowa ze sceny, na którą patrzy co najmniej milion widzów. I w przypadków tych naprawdę „małych” producentów – indie devów – są to najbardziej szczere momenty tej imprezy, bo właśnie ci twórcy mogą wówczas stanąć przed milionami i uświadomić sobie, jak daleko zaszli, choć chwilę temu projektowali poziomy w garażu.
I cóż – tak to już jest. Tak wyglądają tego rodzaju eventy. Geoff Keighley to nie jest Ricky Gervais, który by ten cukier puder choć trochę wziął w nawias i sprowadził do ironii – ten śmiech, cringe i fałsz jest na serio. I w sumie choć brzmię, jakbym się wyzłośliwiał, to jestem z tym pogodzony. Szkoda tylko, że to święto w ogóle nie służy tym, którzy te piękne gry stworzyli. Ale jakkolwiek smutno to nie brzmi – nie ma i nie było lepszej imprezy growej i TGA dwoi się i troi, aby rozreklamować gamedev nawet wśród tych, którzy z grami niewiele mają wspólnego.
A co w ogóle myślę o wygranych i przegranych? A dajcie spokój, jakie nagrody? Mam tu za to taką reklamę Samsunga, którą zaraz Wam puszczę...