autor: Mateusz Popielak
Odpaliłem ukochaną grę dzieciństwa i nie żałuję; Książę i Tchórz broni się nawet po 26 latach
Książę i Tchórz to jedno z bardziej jaskrawych wspomnień z gier mojego dzieciństwa. Co ciekawe, przy przygodach Galadora potrafiłem dobrze się bawić, nawet gdy wróciłem do nich po latach - choć niektóre ze złych decyzji twórców widziałem jako dzieciak i widzę także teraz. Może nawet znacznie wyraźniej.
Gra Książę i Tchórz zadebiutowała w 1998 roku. Wyprodukowana przez Metropolis przygodówka była wtedy reklamowana jako projekt o wręcz światowych ambicjach. Cóż, czas pokazał, że na polskim rynku wypadła naprawdę przyzwoicie. Nie zapominajmy jednak, iż konkurencja była pod tym względem znikoma, a poza Polską jej echo wydawało się ledwo słyszalne.
W grze uczestniczmy w przygodzie Galadora – młodzieńca, który nieopatrznie podpisał pakt z czartem i wylądował w ciele księcia akurat toczącego pojedynek z Czarnym Rycerzem. Na szczęście, przez zbieg okoliczności, gracz może liczyć na nieocenioną pomoc starego, doświadczonego czarodzieja – Arivalda. Należy zaznaczyć, że Arivald to postać, która pojawiła się wcześniej w opowiadaniu autorstwa Jacka Piekary To, co najważniejsze, a potem doczekała się całego zbioru zatytułowanego Arivald z Wybrzeża. Autor trzymał również pieczę nad fabułą Księcia i Tchórza – jest bowiem współtwórcą gry. (O samej książce nie będę się tu rozwodził – ot, proste, przyjemne i mało angażujące fantasy. Przynajmniej jako takie je zapamiętałem).
Komiks jest wiecznie żywy
Do odświeżenia sobie Księcia i Tchórza zachęcił mnie YouTube. Gdy standardowo karmiłem się dopaminą, przeglądając sieć w poszukiwaniu bzdur, trafiłem na shorta opowiadającego właśnie o tym tytule. Zdziwiłem się, bo oglądając gameplay, nie odczułem, że od premiery minęło tyle czasu. To samo uczucie towarzyszyło mi, gdy zdecydowałem się do tej przygodówki podejść jeszcze raz. To naprawdę gra z 1998 roku? Wizualnie nie zestarzała się tak, jak można by się spodziewać. Komiksowy, przesycony kolorem świat idealnie oddaje klimat baśniowego fantasy. Tutaj odzywa się moje zamiłowanie do tytułów, które fantastykę doprawiają szczyptą baśniowego klimatu. Wychowując się na produkcjach w większości mroczniejszych, spowitych mgłą i odcieniami szarości, na te kolorowe patrzyłem jak na coś egzotycznego.
Choć nie jest to recenzja, a jedynie wspominki, staram się pozostać obiektywny. I nawet wtedy Książę i Tchórz bez żadnego problemu broni się pod względem graficznym. Śmiem twierdzić, że taka oprawa jest po prostu ponadczasowa. Zresztą podobne odczucia mam przy Machinarium. Gry, za których stronę wizualną odpowiadają rysownicy, swobodnie wznoszą się na zupełnie inny, nieznany pozycjom 3D poziom.
Znajome głosy
Drugi filar tej produkcji – zaraz obok oprawy wizualnej – to fenomenalne dialogi, przy których wiele dzisiejszych tytułów wypada blado. Konkretne, bez lania wody, zagrane z humorem. Mówiąc o pracy aktorów dubbingowych, trzeba wyróżnić jedną osobę – Kazimierza Kaczora, który użyczył głosu Arivaldowi. Jednak pozostała część obsady wcale nie odstaje poziomem. Jacek Sołtysiak wcielił się w postać Galadora, więc jego głos towarzyszy nam przez całą grę i nawet gdy tysięczny raz słyszę jego „nie mogę tego zrobić”, nie czuję irytacji. A to naprawdę dobry znak.
Co do fabuły – na samym początku dostajemy jedynie jej zarys w sympatycznej scenie, w której stary czarodziej dzieli się jedną z setek opowieści ze swojego życia. Chwilę później jesteśmy księciem siedzącym na cmentarzu.
I jeśli myślicie, że zrobiłem tu perfidny skok, skróciłem wejście lub pominąłem ogrom ważnych informacji, to jesteście w błędzie. Zostajemy wrzuceni w środek historii. Co prawda przed nami jeszcze jej kawał, ale naprawdę niewiele możemy dowiedzieć się na początku. Sama fabuła zaś jest po prostu w porządku. To coś, o czym wspominałem wcześniej przy okazji innych opowiastek o Arivaldzie: nie wymagają one wiele ode mnie, ale i ja nie wymagam wiele od nich. Po latach widzę więcej nieścisłości czy dróg na skróty, ale w ogólnym rozrachunku niewiele to zmienia. Nie oczekiwałem tu historii, która przeobrazi moje życie.
Klątwa point’n’clicków
Do tej pory bawi mnie to, że przy drugim podejściu do gry dostrzegłem te same mankamenty. Niektóre z nich powodowały odblokowanie wspomnień w mojej głowie – z reguły były to typowe bolączki point’n’clicków i frustracja związania z bezsensownymi rozwiązaniami w mechanice. O czym mowa?
Przykład: w mieście możemy spotkać dwóch oprychów grających w kości. Standardowa animacja – wykonują rzut, a przy okazji raczą nas drętwymi tekstami. W pewnym momencie okazuje się, że musimy podmienić te kości. Jak to zrobić? Naturalnie uznałem, że muszę wybrać odpowiednią pozycję z rozwijanego menu akcji – jednak nie. Wybrać konkretną opcję dialogową? Po prostu przeciągnąć kości na owych NPC? Nie tym razem. Żeby podmienić kości, musimy trafić idealnie w tych kilka klatek animacji, podczas których obiekt staje się interaktywny. Tyle i aż tyle. Mój tata – zachwycony, przecież to oznacza, że trzeba być czujnym i uważnym. Ja – zbity z tropu. Uznałem, że skoro taka sytuacja miała miejsce w początkowej fazie gry, tym bardziej powtórzy się później. Dlatego wręcz obsesją stało się dla mnie sprawdzanie zapętlonych animacji (które spotkać można na dosłownie każdej planszy), czy przypadkiem ich status nie zmieni się w którymś momencie. Spoiler: nie zmieniał się. Takich zagadek zręcznościowych w grze występuje kilka, jednak ta najbardziej utkwiła mi w pamięci, bo technicznie jej rozwiązanie było po prostu irytujące.
O jeden eliksir za daleko
Gdy podchodzę ponownie do tytułów, w które grałem za dzieciaka, zawsze tli się we mnie nadzieja na odkrycie czegoś nowego. Czegoś, co z braku obeznania mogłem przegapić, nie zrozumieć, zbagatelizować. Teraz, będąc starszy, powinienem z łatwością zauważyć rzeczy, które umykały mi podczas pierwszych rozgrywek. Z takim samym podejściem zasiadłem do Księcia i Tchórza. Zdobiony, smoczy sztylet, amulet z głową wilka, homunkulus... te rzeczy na pewno da się połączyć w sposób ciekawy, który nie wpadł mi do głowy lata temu. W sposób bardziej logiczny. Niestety – nie tutaj.
Łączenie przedmiotów lub używanie ich w konkretnych momentach wciąż było dla mnie wynikiem próbowania „na chybił trafił”. Moją reakcją na odkrycie rozwiązania powinno być: „Aaa, no tak, w taki sposób!”. W rzeczywistości to było bardziej: „Aaa... w taki sposób?”.
Nie chodzi mi o to, że w grze występują same nielogiczne zagadki – ale tych, które testowały moją cierpliwość było zdecydowanie za wiele. Czy wiecie, że żeby dostać się do tajemnej gildii kupieckiej, wyznającej zasadę „kraść biednym i oddawać bogatym”, trzeba zwinąć żebrakowi kapeć? Można na to wpaść pod warunkiem, iż rzeczone motto jest nam znane. Albo chociaż mamy świadomość, że taka gildia istnieje. Spotykamy tutaj dwa typy zagadek – te logiczne, których rozwiązanie fabuła sama podsuwa nam pod nos, i te cholernie trudne, w których próżno szukać logiki i sensu. Gdyby odrzucić tych parę momentów, w których ewidentnie zabrakło czasu na wymyślenie lepszych podstaw do rozwikłania łamigłówki, przez grę można by dosłownie przejść spacerkiem.
Książę się wybronił
Jako posiadacz wydania na płycie przy pierwszej próbie odkurzenia Księcia i Tchórza porwałem się z motyką na słońce. Nie mam już napędu CD, więc jedyne, co mogłem zrobić, to popatrzeć tęsknie na porysowaną płytkę. Udałem się zatem do przyjaciela, który takie zabytki ma zawsze pod ręką, jednak zapomniałem, że to specyficzny człowiek, którego można by uznać za osobę lubiącą utrudniać sobie życie. Mianowicie miał komputer z napędem do płyt, ale stał on na Linuxie. Zamiast wybrać prostsze wyjście i zainstalować Windowsa, męczyliśmy się z „pingwinem”. Finalnie udało się grę jakoś uruchomić, ale oprawa dźwiękowa zmieniła się w jazgot, a książę zostawiał za sobą smugę rozmazanych sprite’ów. Wspominam o tym w ramach pokazania, co człowiek ogarnięty nostalgią potrafi zrobić, by na chwilę odwiedzić stare, wirtualne śmieci.
Okazuje się, że uratowała mnie wszechobecna cyfryzacja i po prostu... kupiłem grę na GOG-u. Bez problemu uruchomiłem ją na Windowsie 11. Tytuł ten odpala się za pośrednictwem ScummVM – interpretera, który ratuje tych pragnących powrócić do dawnych point’n’clicków. Nie ma tu żadnej kombinatoryki – po zakupie Księcia na GoG-u ten uruchamia się od razu przy pomocy Scumma. Plug’n’play.
Nie oszukujmy się – na praktycznie każdy tytuł retro trzeba patrzeć, biorąc poprawkę na czasy jego powstania. Nie da się cieszyć z takich gier bez przymykania na pewne rzeczy oka. Są produkcje, które nam na to nie pozwolą, a ich karykaturalność sprawi, że odegramy scenę z Mechanicznej pomarańczy. Jednak w przypadku Księcia i Tchórza owo przymknięcie oka było błahostką. Świat tu przedstawiony jest przyjazny, a przede wszystkim zachęcający do zostania w nim na dłużej. Dialogi i ogólny klimat opowieści wprowadzają w nastrój, w którym chce się rozwiązywać kolejne łamigłówki i pomóc nieszczęsnemu Galadorowi. Nie ze współczucia, a z chęci zanurzenia się w skrzącą się kolorami krainę fantasy. Powieka drga jedynie w kilku momentach i jeśli nie oczekujemy tutaj emocjonalnego rollercoastera, drugiego The Longest Journey i cudów na kiju – będziemy czerpać niemałą przyjemność z obcowania z Księciem i Tchórzem. Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że ta gra się broni. I to po 26 latach.