autor: Krzysiek Kalwasiński
Jak otwarty świat skrzywdził moją ukochaną serię gier
Uwielbiam Gears of War. To seria, która przez większość swego życia trzymała się autorskich zasad. Wszystko odbywało się tu krótko, konkretnie, szybko i brutalnie. Aż do „piątki”, która uległa panującym obecnie trendom i sporo na tym straciła.
Z serią Gears of War zapoznałem się stosunkowo niedawno. Zaczęło się pod koniec ubiegłego roku, kiedy to zabrałem się za jej „ultymatywną” edycję. Spodobała mi się formuła zapoczątkowana przez Epic Games, choć na starcie ta charakterystyczna ociężałość dała mi się trochę we znaki. Nie byłem przyzwyczajony, bo przecież niedużo jest gier, w których mamy okazję pokierować takim wielkim „klocem”, jakim jest Marcus Fenix (lub Dom, jeśli bawimy się w kooperacji). Mimo wszystko grało mi się przyjemnie, czego nie mogłem powiedzieć chociażby o Killzonie. W Gearsach natomiast wszystko fajnie ze sobą współgra, bo przecież przeciwnicy to również ogromne, nieporuszające się zbyt żwawo kupy mięcha.
Przez większość czasu przesiadujemy tu za osłonami (lub przemieszczamy się do następnych), czekając na dobrą okazję do ataku. To samo robią przeciwnicy. Z wyjątkiem tych, których celem jest wypędzenie nas zza barykady. Dobrze jest mieć wtedy „miażdżyciela”, który prędko się z nimi rozprawi. To skłania do częstych zmian taktyki i na początku trochę zaskakuje. Nie ma więc miejsca na nudę, tym bardziej że z czasem dochodzą nowi przeciwnicy, zmuszający do zmiany stylu gry. Jednocześnie jest bardzo intensywnie, bo kolejne starcia następują po sobie bardzo szybko. O ile „jedynka” okazuje się jeszcze w miarę stonowana, tak w kolejnych częściach trylogii nie ma już miejsca na odpoczynek. I cholernie mi się to spodobało. Brakowało mi tak wysokooktanowych gier.
Ale żeby nie było, Gears of War to nie tylko flaki i wieczne wymiany ognia. Nie ominą Was tu też emocjonalne uniesienia, zwłaszcza przy niektórych pożegnaniach. Obecny jest także humor (szczególnie za sprawą przesympatycznego Cole’a) i wątki traktujące o rozterkach umięśnionych bohaterów. Mamy tutaj w zasadzie wszystko, bo i też momenty rodem z horroru (choć stosunkowo łagodnego). Co równie ważne, nie są to długie gry. Przy tak wysokiej intensywności całość najpewniej byłaby męcząca, gdyby trwała dużo ponad te dziesięć godzin. Tutaj na szczęście tego problemu nie było. Do czasu, aż pojawiła się „piątka”.
Trzymaj się jej, bo jest dobra
Ukończenie trylogii Gears of War utwierdziło mnie w przekonaniu, że to jedna z najlepszych strzelankowych serii, w jakie grałem. Nawet jeśli nie były to pozycje idealne. Później cykl wylądował w rękach innego studia i niestety – przestało już być tak kolorowo. Judgment zawiódł prostackim charakterem rozgrywki (choćby przez znacznie gorszą inteligencję przeciwników) i kiepską narracją. Fabuła nie dość, że sama w sobie nie była zbyt ciekawa, to podana została w niezbyt interesującej formie.
Jakby tego było mało, postacie również wypadły blado. Przez większość gry jednego z protagonistów określałem „marną podróbką Cole’a”, by później zorientować się, że to faktycznie on. Martwiłem się, że kolejne odsłony będą na podobnym poziomie. Tak się na szczęście nie stało i choć „czwórka” mocno mnie zniechęciła tym, co nastąpiło po świetnym prologu, okazała się ostatecznie bardzo udana. Nie zapomnę powrotu Marcusa, jego wrzasków o pomidory oraz akcji z motorami i rozpadającym się samolotem. Coś pięknego.
Gears of War 4 miało więcej problemów niż nieciekawy początek, aczkolwiek nie były one szczególnie dotkliwe. Nowa paczka bohaterów jakoś niespecjalnie mnie przekonała, choć Kait (w tej roli świetna Laura Bailey) od początku wydała mi się najlepsza z nich. Najsłabiej natomiast wypadł JD i aż trudno uwierzyć, że ten nieciekawy jegomość jest synem kogoś takiego jak Marcus Fenix. A żeby było jeszcze gorzej, twórcy postanowili zrobić z niego kiepską podróbkę Nathana Drake’a. Takie jest moje odczucie. Nie pałam miłością do protagonisty Uncharted, ale zawsze wolę oryginał od kopii. Trochę to dotkliwe, bo Gearsy nigdy wcześniej nie musiały bawić się w „odgapianie”. A przynajmniej nie tak jawnie i przy okazji nieumiejętnie.
Jak kopiować, to od najlepszych
Wspomniałem już, że nie przepadam za otwartymi światami. Choć to nie do końca prawda, bo dobrze wykreowany świat pozwalający na ogromną swobodę to rzecz warta uwagi. Niewiele gier oferuje jednak coś podobnego. I niestety nie dołącza do tego grona Gears 5. Gdybym miał przygotować ranking otwartych światów w grach z ostatnich lat, „piątka” byłaby gdzieś na samym dole. Owszem, jest tak źle.
To wprawdzie coś innego od typowego open worlda, bo nie jest on tu dostępny cały czas, a jedynie w środkowych aktach. Funkcjonuje bardziej jak hub, z którego dostajemy się do innych miejsc. Podobnie jak chociażby w śródmieściu z The Last of Us Part II. Mamy tutaj wielki obszar, po którym możemy bezstresowo poruszać się pojazdem i z którego docieramy się do mniejszych lokacji. Tam Gears 5 wraca do tego, z czego ta seria słynie: czyli wartkiej akcji i likwidowania hord przeciwników. Owe sekwencje trwają jednak krótko i są trochę bez sensu. Co mi po nich, skoro za chwilę trzeba wrócić do nudnego przemierzania ogromnego pustkowia?
Czemu nudnego? Bo kiedy suniemy sobie przez nie pojazdem, prawie nic się nie dzieje. Poza tym, że postacie ze sobą rozmawiają. Dialogi dotyczą jednak najczęściej kolejnych kroków czy też stanu misji i jako takie są raczej nieciekawe. W sumie to ogólny problem fabuły. Miałem trudności z wykrzesaniem z siebie jakiegokolwiek zaangażowania przez większość czasu trwania gry. Jest kilka jaśniejszych punktów, które nieco to wszystko ratują, ale niestety niewystarczająco.
W imię czego to wszystko?
Gears of War to seria, która w swoim czasie zrewolucjonizowała gatunek strzelanek. Nie była co prawda pierwszą produkcją, w której mogliśmy chować się za osłonami, ale mechanikę tę wyniosła na niespotykany do tej pory poziom. To zresztą ciekawy przypadek, gdyż strzelanie zza osłon było czymś, wokół czego zbudowano pozostałe elementy pierwszej części. I widać, że wedle tej koncepcji realizowane były również następne gry. Dzięki temu seria posiadała własną tożsamość i coś niepowtarzalnego. Nie ma bowiem zbyt wielu produkcji, w których jedna mechanika ma tak ogromne znaczenie – w większości przypadków raczej celuje się w ilość.
Ogromna szkoda, że twórcy nowych rozdziałów postanowili od tej oryginalności odejść i po prostu pójść z prądem. W efekcie dostarczyli grę rozwodnioną, pozbawioną odpowiedniego tempa i własnego charakteru. Wszystko po to, by przypodobać się przeciętnemu odbiorcy, pragnącemu gier dużych i długich. Nie jest to nic dobrego – prowadzi do ujednolicenia tytułów, a co za tym idzie wymierania kolejnych ich rodzajów. Już teraz bardzo trudno o intensywnego i stosunkowo krótkiego „akcyjniaka”, a jeszcze kilka lat temu Gears of War było serią takie wrażenia dostarczającą. I bardzo bym się ucieszył, gdyby kolejna jej odsłona okazała się powrotem do korzeni, bo otwarcie świata nic wartościowego do tej marki nie wniosło.