Diablo 4 jest świetne, ale boję się, że Blizzard je zamęczy
Diablo 4 może cierpieć na kilka problemów, ale generalnie to rewelacyjna gra, świetny hack’n’slash, który może przełamać hegemonię Path of Exile. O ile nie podzieli losu World of Warcraft, które tonie w oparach absurdu fabularnego i projektowego.
Żaden król nie rządzi wiecznie. Gorzkie to słowa, choć kojarzą się z lepszymi czasami, kiedy to Blizzard miał nieposzlakowaną reputację i wypuszczał hit za hitem (jak już coś wydawał…). Tymczasem w wyniku wielu paskudnych sytuacji i decyzji biznesowo-projektowych Blizzard przestał być ulubieńcem graczy i przepoczwarzył się w kolejnego kontrowersyjnego usługodawcę pokroju EA. Na szczęście ostatnio przekonaliśmy się, że jeden z jego oddziałów zrobił coś dobrego. Stworzył nieidealne, ale mimo wszystko znakomite Diablo 4. To w połowie świetne doświadczenie singlowe, a w połowie gra-usługa z potencjałem. I choć teraz jako gracz się cieszę, planuję kolejny build, a nawet jestem w stanie jeszcze raz przerąbać się przez kampanię z prawdziwą przyjemnością, to... cóż. Boję się, że Blizzard za chwilę znów straci głowę dla pieniędzy i spieprzy tę grę w którejś jej kolejnej iteracji. Tak jak chociażby WoW-a.
Jak pokochać grę-usługę?
Czego bym sobie nie wmawiał, jak się nie jarał Stenką jako Lilith, ogólną atmosferą i radością z klikania, prawda jest taka, że Diablo 4 ma być maszynką do robienia pieniędzy. Ma spełniać excelowe wymagania księgowych. Księgowych nie po prostu z Blizzarda, ale z Blizzarda chorego, żyjącego z tą dziwną naroślą podpisaną jako „Activision”. To zaś oznacza, że w którymś momencie mogą tę grę-usługę zwyczajnie spartolić aktualizacją lub nieprzemyślanym dodatkiem, a przede wszystkim monetyzacją. Pewnie, teraz Blizzard musi zachowywać się grzecznie, po tym paśmie PR-owych blamaży, kontrowersji (wszystkie te skandale na tle seksualnym, mobbing, „Nie macie 100 tysięcy dolarów na rozwój postaci w Diablo Immortal?”; serio, jak ktoś chce przepalić kilkaset tysięcy złotych, to niech lepiej kupi mi Kię Stinger 3,3 V6, BMW serii 5 albo chociaż Civica 11 w wersji Type R, będzie to z większym pożytkiem dla świata) oraz wtop w stylu okrojenia planów rozwoju Overwatcha 2.
Bo Diablo 4, jak bym go teraz nie kochał, jest grą-usługą. Wiecznie podłączoną do sieci, poporcjowaną podobnie jak World of Warcraft (choć bez abonamentu…). To nie jest aplikacja, którą bez jakichś magicznych hacków lub chociażby modów (o ile to w ogóle będzie kiedykolwiek możliwe) mógłbym zatrzymać na dysku – po uczciwym zakupie, wyłożeniu 350 ziko – w takiej postaci i wersji, w jakiej mi się najbardziej podoba. Nie, muszę liczyć się z tym, że jak komuś na szczycie odwali, to za kilka lat dołączę do tłumu skandujących o „klasyczne serwery”, a ktoś z tych z góry odpowie, że „przecież tego nie chcemy”. I dopiero za następne kilka lat ta sama osoba, gdy jej się będzie paliło pod odwłokiem, zrozumie, że może jednak naprawdę czegoś chcemy.
Więc co może pójść nie tak? Cóż... wszystko. Diablo 4 cierpi na rozdwojenie jaźni. Kryje się w nim potencjał na grę wybitną, która przez lata będzie na rynku dzielić i rządzić. Jednocześnie widać tam pierwiastek chaosu. Dość powiedzieć, że do gry za gruby szmal, do której jeszcze, podobnie jak w Destiny 2, będziemy dokupywać dodatki – dodano Battle Pass. Mnie to generalnie nie przeszkadza, zwłaszcza jeśli faktycznie pozostanie tylko atrakcją dla miłośników zbierania kosmetycznego szpeju.
Niech się graficznie pindrzą, na zdrowie. Miło się pofleksować dopakowaną i fajnie wyglądającą postacią – niezależnie od tego, czy jesteś niedzielnym graczem, hardcore’owcem z Excelem w mózgu czy po prostu wielorybem. Ale jaką macie gwarancję, że Blizzard na tym poprzestanie? Ta firma pozostaje w objęciach Bobby’ego Koticka, który swoimi działaniami sprawił, że kibicuję przejęciu Blizzarda przez Microsoft. Mało?
Konsekwentnie i bez litości
Blizzard już od dawna gotuje graczy jak ekonomiczną żabkę. Powoli, po kawałku przesuwa granicę, testuje sposoby, którymi mógłby nas zgolić na dodatkową kasę. Wiadomo, taki mamy klimat, że każdy chce zarobić jak najwięcej (ja też). Każdy. Ale gdzieś tam na horyzoncie widnieją się szczyty bezczelności. Mieliśmy już aferę z domem aukcyjnym w Diablo 3. Jako taki nie byłby niczym tragicznym, gdyby nie to, że Blizzard na bezczela dostosował system wypadania łupu specjalnie do działania tej „dodatkowej opcji”. Bez farmienia na modłę koreańskiego MMO lub płacenia na modłę chińskiego albo koreańskiego MMO za dodatkowy sprzęt nie dało się grać na poziomie wyższym niż normalny.
I pewnie, pan dobry, ostatecznie się wycofał, ale co najpierw zarobił, to jego. Cholera, pamiętam oferty pracy dorywczej polegającej na grindowaniu pod Auction House. Mało? Mam jeszcze raz przywołać ducha Diablo Immortal (i jeszcze raz zasugerować wyłożenie kasy na szczytniejszy cel niż moja przyszła Honda Accord 8 2,4 VTEC w sedanie?)?
W WoW-ie wprowadzono tokeny, za które można dokupywać czas gry, ale i złoto, którym handlujemy w świecie Warcrafta. Przedstawiciele firmy zarzekali się, że nigdy czegoś takiego nie zrobią. Tyle jest warte słowo wydawcy w biznesie. Jeśli Activision Blizzard dostrzeże gdzieś lukę, którą będzie można wykorzystać, by ściągać z nas dodatkowy hajs, to to zrobi. Zwłaszcza jeśli uśpi naszą czujność dobrym produktem wyjściowym – kto go potem powstrzyma przed popsuciem, dołożeniem dodatkowych, zupełnie opcjonalnych opłat dla tych, którzy chcą sobie umilić zabawę? Sam nie jestem święty i wyłożyłem kilka ładnych stówek na boostery w Hearthstone, kiedy ta gra miała jeszcze sens i kogokolwiek interesowała.
Kasa kasą, ale martwię się o jeszcze jedną rzecz. O fabułę. Tym razem twórcom się chciało, przyłożyli się, napisali i wyreżyserowali kawał świetnej historii. Wiadomo było, że czeka nas otwarte zakończenie i ciąg dalszy, bo przecież od dawna zapowiadano regularne aktualizacje i dodatki do Diablo 4. Żywię szczerą nadzieję, że gdzieś tam na horyzoncie rysuje się kulminacja, prawdziwy endgame, finałowy boss, piękne domknięcie historii, które zapewni satysfakcję. Że twórcy nie będą przeciągać opowieści ani rozgrywki w nieskończoność. Wprawdzie na razie podchodzą do wszystkiego z umiarem, bo patrzymy im na ręce i komuś tam się ewidentnie chciało dostarczyć znakomity produkt. To po prostu widać.
Ale nawet przy dobrej woli – a co dopiero, gdy zapał osłabnie i do głosu dojdą koledzy z księgowości – tę kobyłę można zwyczajnie zajechać. Dobre pomysły mogą się wyczerpać. I wtedy ta nastrojowa, świetnie pomyślana rąbanina i opowieść znowu zatonie w odmętach absurdu, przeskoczy wszystkie możliwe rekiny, jakimi dysponuje popkultura. Przecież World of Warcraft do któregoś momentu można było po prostu oglądać i cieszyć się lekko naciąganą, ale wdzięczną i epicką historią o herosach, upadających czempionach, demonach, smokach i bogach. A co teraz mamy? Dopisywanie na kolanie coraz potężniejszych wielkich złych, „retconowanie” tego, co nie pasuje, podróże w czasie i przestrzeni, przy których Legacy of Kain wydaje się linearne.
Wielu kultowych bohaterów zwyczajnie zeszmacono, nawet nie dla własnego widzimisię czy ze złej woli twórców, ale dlatego, że żadnej historii nie da się ciągnąć przez tyle czasu, jeśli nie jesteś geniuszem pokroju Stevena Eriksona. Tej fabuły już nie sposób śledzić, i to od dawna.
Boję się, że w którymś momencie to samo dopadnie Diablo i Sanktuarium – uniwersum, na którym zależy mi dalece bardziej. Uniwersum, w którym widziałem więcej sensu i potencjału niż większość rozmówców, jakich kiedykolwiek spotkałem. I dałoby się je rozbudowywać poprzez książki, gry, seriale. Linearna historia może skończyć jak Rise of the Skywalker albo właśnie ostatnie dodatki do Warcrafta. Nie pytajcie, co scenarzyści Blizzarda mogą zrobić z Arthasem. Zapytajcie, czy mogą tego nie zrobić.
Gameplayowo też przecież w końcu Diablo 4 zacznie zjadać własny ogon. Pomysły na urozmaicanie tego typu rozgrywki nie płyną z niewyczerpanego źródła (choć odkąd widziałem rabowanie skarbca w Path of Exile, już nie jestem tego taki pewien…). Nawet jeśli przez jakiś czas gra będzie zaskakiwać, to albo twórcy przekombinują, albo zaczną gonić w piętkę. I odkręcanie tego, resetowanie kolejną ligą/sezonem rankingowym może zwyczajnie nie pomóc.
Łabędzi śpiew
Po prostu boję się, że za jakiś czas skończymy z grą, która będzie kompletnie bez sensu, choć świetnie zaczynała. Z grą, która będzie cieniem samej siebie i potencjału, jaki przejawiała. Z przywiązanymi do niej graczami niepotrafiącymi powiedzieć „dość” – albo mówiącymi to za późno. Teraz twórcom zależy, widać, że się zaparli, czerpali ze znakomitych, nie tylko hack’n’slashowych, wzorców (np. side questy jak z Wiedźmina 3). Pytanie, na ile wystarczy im zapału i kiedy będą musieli ulec słupkom księgowym Koticka lub innego „garnitura”, który przyjdzie na miejsce ukochanego przodownika zarządu.
To by się wpisywało w tradycję fabularną Warcrafta, a zwłaszcza Diablo. Ich bohaterowie, nawet jak żyją krótko, i tak mają dość czasu, by się skundlić. Bardzo chciałbym się mylić. Bardzo chciałbym, żeby Diablo 4 okazało się historią odkupienia firmy niegdyś uwielbianej. Pytanie, czy już nie jest na to zwyczajnie za późno. Czy to nie jest łabędzi śpiew tego Blizzarda, za którym tęskniliśmy.