Przyszłość już dziś. Zmierzch Steama? Netflix gier wideo coraz bliżej
Spis treści
Przyszłość już dziś
Ruchy w kierunku przejścia na system abonamentowy trwają już od dobrych kilku lat. Zarówno Sony, jak i Microsoft zachęcają do płacenia za usługi sieciowe, co miesiąc oferując subskrybentom kilka „darmowych” gier. „Kilka” to jeszcze nie „tysiąc” ani nawet „setka”, ale to pierwszy, bardzo ważny krok w kierunku przyzwyczajania graczy do cyklicznych opłat za gry.
Kolejny krok wykonał m.in. Microsoft, obok abonamentu za granie wprowadzając Xbox Game Pass – usługę już całkiem podobną do Netflixa, choć wciąż niedorównującą mu rozmachem. W ramach Game Passa za 40 zł miesięcznie posiadacze konsol Xbox i pecetów otrzymują na czas wykupienia usługi nieograniczony dostęp do ponad setki gier – w tym wszystkich dużych premier Microsoftu pokroju nowych odsłon Gears of War, Halo czy Forzy Motorsport.
Dlaczego abonament jest lepszy dla wydawców? Dziś każda duża premiera to ogromne ryzyko strat finansowych. Comiesięczne opłaty pozwoliłyby branżowym gigantom ustabilizować swoje przychody, a przemysł przestałby się opierać na zyskach generowanych przez największe przeboje w pierwszych tygodniach sprzedaży.
W kierunku stworzenia Netflixa gier wideo zdaje się zmierzać również Electronic Arts, intensywnie rozwijając usługę EA Access. Dotąd za niecałe 15 zł miesięcznie (lub 79,99 zł rocznie) oferowała ona dostęp do kilkudziesięciu gier, w tym wszystkich starszych tytułów tego wydawcy. Na targach E3 zapowiedziano również czterokrotnie droższy wariant tej usługi (Premier), w ramach którego zagramy również w najnowsze gry „Elektroników” – a więc chociażby w nowe FIF-y, Battlefieldy czy Need for Speedy. Co ciekawe, pojawiać mają się one w ofercie na 5 dni przed premierą wersji tradycyjnych, co dość dobitnie pokazuje, do której formy dystrybucji EA zachęca klientów. To wciąż jeszcze nie jest oferta godna Netflixa, ale jeśli na przykład chcemy kupić sobie nowe Need for Speed, wybór między jedną grą a abonamentem na kilka miesięcy, dającym dostęp do tejże gry oraz setki innych, wydaje się raczej oczywisty.
Upadek giganta?
Microsoft i Electronic Arts coraz pewniej wkraczają w przyszłość, nieco w tyle zostało Sony, które jednak depcze im po piętach ze swoim PS Now, oferującym wprawdzie tytuły starsze, ale za to w hurtowych ilościach i z możliwością strumieniowania danych. Nawet Nintendo niedługo załapie się na tę imprezę, choć tradycyjnie idzie pod prąd i zamierza zaoferować abonament do Switcha z... klasyką z NES-a z lat osiemdziesiątych.
Tymczasem całkowitą ciszę w eterze zachowuje Valve. Firma, która stworzyła Steama i zainicjowała całą cyfrową rewolucję, zdaje się zupełnie ignorować kierunek, w którym zmierza konkurencja, i kurczowo trzymać wypracowanych przez lata, bezpiecznych schematów. Pytanie jednak brzmi, jak długo te schematy pozostaną bezpieczne?
W tej chwili upadek molocha, który niemalże zmonopolizował pecetową dystrybucję gier (i to pomimo prężnych wysiłków konkurencji, forsujących swoje platformy w rodzaju uPlaya i Origina), wydaje się nierealny. Przykłady Netflixa, czy choćby samego Steama pokazują, że da się wywrócić zabetonowany porządek rzeczy, jeśli tylko pojawi się oferta znacznie wygodniejsza dla odbiorcy. Firma Gabe’a Newella także może obudzić się z ręką w nocniku, jeśli prześpi nadchodzącą rewolucję.
Steam oczywiście mógłby stracić połowę popularności i wciąż byłby liczącą się platformą. Utrata pozycji lidera mogłaby jednak w perspektywie kolejnych lat całkowicie zmarginalizować dzisiejszego monopolistę. Hipotetyczne zamknięcie Steama zabolałoby chyba każdego – ciężko dziś o gracza, który nie miałby na platformie Valve przynajmniej kilkudziesięciu tytułów, a w przypadku wielu z nas wirtualny dorobek można liczyć już w setkach.
Polityka licencyjna serwisu jest nieubłagana – gry nie są naszą własnością, więc jeśli serwis upadnie, to raczej niewiele będziemy mogli zrobić, by zachować dostęp do naszej biblioteki. Dlatego, choć monopol nigdy nie jest czymś dobrym, dla dobra nas wszystkich lepiej będzie, jeśli Valve odnajdzie się w nowych realiach i w czasach abonamentów nie zostanie daleko w tyle.
Jeden z wielu
Na razie abonamenty na gry to wciąż jeszcze nisza w porównaniu z sytuacją na rynku seriali czy muzyki. Origin Access Premier czy Xbox Game Pass to bardzo interesujące usługi, ale dopiero nabierają rozpędu, a inne rozwiązania ledwie raczkują. Pamiętajmy jednak, że rozwój dystrybucji cyfrowej nastąpił bardzo gwałtownie i w ciągu raptem paru lat przeszliśmy od narzekań, że Half Life’a 2 trzeba aktywować na jakiejś dziwnej platformie, do kupowania w ten sposób prawie wszystkich gier. Z abonamentami może być podobnie – przygotowania zostały już poczynione, całość w każdej chwili ma potencjał gwałtownie nabrać wiatru w żagle.
W 2004 roku na Steamie zadebiutowało 7 gier, w 2007 już 112, w 2010 – 276, a w 2017… 7672.
Choć nie sądzę, by programy takie jak Origin Access miały całkowicie wyprzeć tradycyjne „nabywanie” cyfrowych gier (w końcu filmy i muzykę wciąż możemy sobie kupić, mimo że dziś jest to o wiele mniej popularne rozwiązanie niż przed laty), to spodziewam się, że prędzej niż później abonamenty staną się codziennością. I jako wierny subskrybent kilku z nich, dostarczających mi każdego miesiąca licznych popkulturowych treści, właściwie nie mam nic przeciwko temu. Skoro gier już i tak od dawna nie kupujemy, a jedynie otrzymujemy licencję na ich użytkowanie, to równie dobrze może to być licencja tańsza i dająca dostęp do znacznie obszerniejszej zawartości – nawet jeśli tylko przez miesiąc, czy rok.
Powyższy tekst nie jest bezstronnym artykułem publicystycznym, a felietonem przedstawiającym opinię oraz punkt widzenia jego autora.