autor: Piotr Stasiak
Spider-Man - recenzja filmu z 2002 roku
Człowiek-pająk szturmem zdobywa kina na całym świecie, oplątując swymi sieciami miliony młodych widzów. Nie przeszkadzają mu w tym ani tabuny bandytów, ani Zielony Goblin, ani nawet sarkający filmowi krytycy, którzy wręcz chodzą po ścianach. Ze złości.
Jest taka specyficzna kategoria kina, którą nazywam „filmem wakacyjnym”. W każdym przypadku schemat jest dość podobny – mało znani aktorzy, prosty jak konstrukcja cepa scenariusz, duża ilość akcji, sprawna realizacja, widowiskowe efekty specjalne i miliony widzów w kinach. W ten schemat filmu „Spider-Man: The Movie” wpasowuje się wręcz idealnie. A na dodatek - człowiek-pająk bodaj ostatni z kultowych amerykańskich superherosów (po Supermanie, Batmanie, Spawnie, X-Men), którego perypetie trafiają na srebrny ekran. Nic więc dziwnego, że w USA padł kolejny tzw. „rekord otwarcia” - postać Spider-mana jest w zbiorowej świadomości mieszkańców Ameryki tak samo silnie zakorzeniona jak szacunek do flagi, mleczne koktajle i kina drive-in. Jednak jak każdy typowy przedstawiciel „kina wakacyjnego” ma ta najnowsza hollywoodzka superprodukcja swe zasadnicze plusy i minusy.
Najpierw o tym, za co „Spider-mana” można polubić. Po pierwsze – za wierność kultowemu komiksowi. Obrazkowa historyjka Steve’a Ditko i Stana Lee po raz pierwszy ukazała się w 1962 roku, w czasach rewolucji dzieci kwiatów i strachu przed wojną atomową. Od razu zdobyła sobie wielką popularność. Opowiadała o przygodach młodego chłopaka, Petera Parkera, który ugryziony przez zmutowanego pająka, nagle uzyskuje nadprzyrodzone zdolności – siłę, zręczność, możliwość wspinania się na każdą powierzchnię i niezwykły „szósty zmysł”, pozwalający przewidzieć grożące mu niebezpieczeństwo.
Pod względem wierności swemu papierowemu oryginałowi film Sama Raimiego jest wręcz wzorcową ekranizacją. Co prawda jego akcję przeniesiono w lata nam współczesne (dlatego też pająk gryzący Petera w filmie to efekt tak modnych ostatnio manipulacji genetycznych a nie promieniowania mutagennego, które z kolei modne było w latach 60-tych), ale cała reszta zgadza się co do joty. Nasz bohater to typowy amerykański nastolatek, wychowywany przez wuja i ciotkę w domku na przedmieściach Nowego Jorku. Oczywiście po sąsiedzku mieszka ruda piękność Mary Jane, w której Peter skrycie podkochuje się od dziecka. Niestety przyszły superheros jest nieśmiały, a do tego nieco fajtłapowaty. Trzyma się więc nieco z boku i jest stałym obiektem docinek szkolnych kolegów. Jego życie zmienia się jednak wraz ze szkolną wycieczką do naukowego laboratorium.
Wskutek wypadku, do krwi Petera dostają się geny super-pająka. Dzięki nim klasowy niedorajda zmienia się w szybkiego i zwinnego nadczłowieka. Oczywiście, jak każdy superman, utrzymuje swój dar w tajemnicy. Do czasu jednak. Gdy ukochany wuj Ben ginie postrzelony przez złodzieja (też dokładnie tak jak w komiksie), Peter Parker wypowiada wojnę wszelkiemu złu. Ubrany w niebiesko-czerwony kostium Spider-mana rusza na ulice i dachy Nowego Jorku, siać postrach wśród bandytów. W szeregach tych ostatnich pojawia się nowy silny przeciwnik – Zielony Goblin. To wyjątkowo wstrętna kreatura, również obdarzona pewnymi nadludzkimi cechami i pałająca żądzą zniszczenia. Nietrudno się domyślić, że tych dwóch czeka nielicha przeprawa. Nowy Jork jest dla nich za mały, a stawką będzie dobro niewinnych cywili i życie pięknej Mary Jane.
Przyznać trzeba, że autor scenariusza David Koepp („Azyl”, „Park Jurajski”, „Mission: Impossible”) nie silił się na specjalną oryginalność, ale też zrobił co do niego należało. Od takiego filmu jak „Spider-man” nie wymaga się podwójnego dna postaci, problemów egzystencjalnych i misternie plecionych wątków, które widz sam musi rozwikłać. Przygody Petera Parkera podano nam na talerzu, wszystko jest jasne i klarowne od początku. Zły jest zły, a dobry dobry. Moralne dylematy bohatera oraz rozterki postaci pobocznych - Mary Jane czy wujostwa wychowujących Petera, wyciosano z subtelnością wyrywającego ząb dentysty. Nie ma też żadnych wątpliwości, że stanowią one tylko przerywnik pomiędzy kolejnymi popisami walczącego ze złem Parkera-pająka.
Na szczęście te popisy nie przysłoniły jednak całości filmu i to jest drugi plus, za który muszę „Spider-mana” pochwalić. Tanie efekciarstwo i gadżeciarstwo stanowi zmorę większości Hollywoodzkich produkcji o kolejnych –manach. Tymczasem w filmie Raimiego nie znajdziemy eksplodujących gmachów i barokowych wnętrz, którymi ociekały chociażby przygody „Batmana”. Można wyczuć, że twórcy filmu gruntownie przestudiowali komiksy ze swym bohaterem. Udało im się nie przeszarżować scen walki, dzięki czemu wyglądają one dość hmm... „realistycznie”. Należy pamiętać, że komiksowy Spider-man bazował na swej zwinności i sprycie, a wystrzeliwana z nadgarstków sieć służyła mu głównie do przemieszczania się i obrony. W filmie zostało to dobrze oddane.