autor: Krzysztof Gonciarz
Recenzja Chaos Theory OST
Szacuneczek. Amon Tobin nagrał płytę, która zdaje się być w większym stopniu jego autorskim poligonem, niż soundtrackiem do gry. Wyznaczony został nowy kurs.
Niezwykle trudno jest podejść do Splinter Cell: Chaos Theory Soundtrack, jak do standardowego wydawnictwa muzycznego. Z drugiej strony niemożliwe jest traktowanie go na równi z motłochem OST-ów gier komputerowych, których poziom z zasady oscyluje gdzieś w okolicach muzykopodobnych wypełniaczy czasu, nie mających wiele punktów wspólnych z prawdziwą sztuką. Czymże jest więc dzieło Tobina? Unifikacją dwóch światów, które dotąd nie miały okazji się spotkać? Każdy, kto orientuje się we wcześniejszych dokonaniach Brazylijczyka, zareagował na jego kooperację z Ubisoftem podobnie: uznał, że nawet gdyby Amon wydał najsłabszy album w swoim dorobku, byłby to jeden z najlepszych „original score’ów” do gier komputerowych w historii. Ninja Tune jest niewątpliwie jednym z labeli, które zasługują na szczególny kredyt zaufania ludzi słuchających muzyki z wysokiej półki. Anglicy rzadko zawodzą wielbicieli ambitnej, często nu-jazzującej elektroniki, kontraktując tylko śmietankę wirtuozów tego offowego wciąż nurtu. Sam Amon jest jednym z najsilniejszych elementów ich arsenału. To w końcu człowiek, który już w 1997 roku, tworząc historyczny album Bricolage, przeszedł do historii. Jest jednym z niewielu twórców, którzy mogą podejmować się przerabiania takich klasyków, jak Velvet Underground (remiks Venus in furs na zeszłorocznym albumie koncertowym) i wyjść z tego starcia cało. Muzyka jest tak dobrana, byśmy oczami wyobraźni kojarzyli ją z charakterystycznymi, zielonymi światełkami Fishera.
Brasileiro ten ma na koncie cztery (plus jeden wydany pod ksywką Cujo) doskonałe, studyjne albumy, w których pokonał niejedną barierę, mieszając ze sobą elementy jazzu, połamanych, czerpiących z drum’n’bassu bitów, elektronicznego hałasu i psychodeli. Muzyk z niego wielki, zarówno pod względem warsztatu technicznego, jak i talentu kompozycyjno-melodycznego. Ktoś taki właśnie podjął się stworzenia muzyki do gry, formy rozrywki, w której audio zawsze traktowane było po macoszemu. Powiedzcie sobie szczerze, ile soundtracków z gier macie na oryginalnych płytach? Ile soundtracków zasłużyło na to, by je kupić (pomijam już kwestie dostępności w Polsce)? Muzyka w grach... jest. I właśnie „bycie” jest zazwyczaj jej jedynym atrybutem, rzadko bowiem zwraca ona uwagę na tyle, by słuchanie jej było przyjemnością samą w sobie. Jeśli w dodatku ktoś jest dość wybredny (co by nie powiedzieć „ambitny”) w selekcji przesłuchiwanych materiałów, wyjdzie na to, że światy dobrej muzyki i gier komputerowych nie współgrają ze sobą. Tak było aż do teraz. |