Nowe gry w nowym roku
Czy rok 2008 będzie nam w stanie zaoferować choć zbliżoną ilość atrakcji co poprzedni? Sprawdźmy zatem listę najbardziej obiecujących tytułów i zobaczmy, które z nich będą warte naszej uwagi.
Po świątecznej gorączce ubiegłego roku i premierach co najmniej kilkunastu ważnych i wartych zauważenia tytułów rozpoczął się styczeń – okres wydawniczej posuchy. W tym czasie większość wydawców zapewne liczy zyski i przychody mocząc nogi w basenie i popijając tequilę, zaś klienci, kiedy już się dostatecznie obkupili, ślęczą godzinami przed monitorami i telewizorami liżąc rany, jakie zadał im system wolnorynkowej gospodarki. Co jednak najdziwniejsze, i jedni i drudzy wyglądają na niezmiernie zadowolonych.
Cokolwiek by nie mówić o ubiegłym roku, w dziedzinie nas najbardziej interesującej, a więc branży elektronicznej rozrywki, spełnił nasze oczekiwania. Na rynek trafiło naprawdę wiele gier ponadprzeciętnych i bardzo dobrych, co o ile cofniemy się pamięcią do lat jeszcze dawniejszych, nie zawsze miało miejsce. Tak więc byliśmy świadkami walk na granicy amerykańsko-meksykańskiej w GRAW2, rozprawialiśmy się z terrorystami w Las Vegas w Rainbow Six, nieobca była nam wizyta w zaświatach i nowojorskie gangi w The Darkness, przeżyliśmy katastrofę samolotu i odnaleźliśmy podwodne miasto w stanie upadku i moralnej degrengolady w Bioshocku, ratowaliśmy galaktykę i przyjaciół z rąk tajemniczych Żniwiarzy w Mass Effect, udaliśmy się na Bliski Wschód i Ukrainę w Call of Duty 4 i tak dalej, i tak dalej. Długo by można wymieniać, ale najważniejsze jest dla nas pytanie: czy rok obecny będzie nam w stanie zaoferować choć zbliżoną ilość atrakcji? Sprawdźmy zatem listę najbardziej obiecujących tytułów i zobaczmy, które z nich będą warte naszej uwagi.
Każdy kolejny program, który opuszcza kuźnie twórcze Rockstara z miejsca staje się hitem. Może poza The Warriors, ale to tylko wyjątek potwierdzający regułę, wszak sama gra do słabych czy nawet przeciętnych na pewno się nie zaliczała. Co najwyżej była nieco niedoceniona i być może, patrząc z perspektywy dnia dzisiejszego, zapomniana. Jednak to seria Grand Theft Auto uczyniła firmę znaną i rozpoznawalną na całym świecie, a jej właścicieli multimilionerami. Lata mijają, pojawiają się coraz to nowe części, których w sumie jest już siedem, więc może graczom bieganie po mieście z wyciągniętym kijem baseballowym i okładanie nim po głowach pracowników strajkujących związków zawodowych najzwyczajniej w świecie się przejadło? Nic z tego. Kolejny raz nastąpi uczciwa wymiana naszych ciężko zarobionych pieniążków na nowe Ferrari prezesa.
Aby nie lać za dużo wody, wystarczy napisać, że Grand Theft Auto IV zapowiada się po prostu wyśmienicie. Tym razem głównym bohaterem znowu jest człowiek nowy w środowisku (a jakże), po przejściach (a jakże), ze zwichniętym i mocno zadrapanym życiorysem (no ba!), nieprzeintelektualizowany (standard) i umiejący przyłożyć, kiedy potrzeba. Niko Bellic przybywa gdzieś z terenu Bałkanów do Liberty City i od tej pory nie ma zmiłuj. Aby jednak nie było za swojsko, najpierw okazuje się, że zwabiony do Nowego Świata obietnicą łatwego życia nie ma zbyt... łatwo. Roman, kuzyn Niko miast okazać się bossem trzęsącym połową miejscowego półświatka jest zarządcą postoju taksówek. Manny skończył z gangsterką i dragami, nawrócił się i teraz zajmuje się sprawami trudnej młodzieży, przy okazji dokumentując swoje osiągnięcia na taśmach. Jego dokładnym przeciwieństwem jest Elizabeta, która całymi dniami wciąga kokainę, opłacając przy okazji miejscowych oprychów nie wahających się użyć spluwy w akcie miłosierdzia. Brucie to wielki dzieciak bawiący się szybkimi samochodami i spędzający połowę życia na siłowni. Na pytanie co łyka na śniadanie, odpowiada, że testosteron w proszku. Vlad jest za to prawdziwym twardzielem. A przynajmniej chciałby nim być, choć sam uważa, że tak naprawdę niewiele mu brakuje. Niezła śmietanka osobowości. I jak tu przy takich ustatkować się, założyć rodzinę i kupić pieska?