Nuda w 2019 roku. Nadeszła era nudnych gier i to jest WSPANIAŁE!
Spis treści
Nuda w 2019 roku
Długo się zastanawiałem, co tak ujęło mnie w Death Stranding, że poświęciłem tej grze ponad 50 godzin, z czego 20 po skończeniu fabuły. W końcu akcji tam momentami tyle, co kot napłakał, a historia jest tak pokręcona, że łatwo stracić w niej rozeznanie. Albo po prostu nie móc jej nie strawić. Owszem, postacie okazują się interesujące, a olśniewająca oprawa graficzna ma przyciągający urok melancholii, a świat gry pełen jest drobnych smaczków i detali – jednak czy to nie za mało?
Zapamiętam wiele momentów z najnowszej gry Hideo Kojimy, ale kwintesencją tej produkcji jest dla mnie scena z początku pierwszego etapu zabawy (zobacz wideo poniżej). Nasze zadanie to dostarczyć ładunek do nowego miejsca (to taki stały element rozgrywki w DS). Wspinamy się więc na skały, unikamy bardziej niebezpiecznych obszarów (początkowo nasza postać jest mniej stabilna, więc łatwiej się wywraca) i próbujemy nie upuścić paczek. Nagle w tle odpala się utwór Asylums for the Feeling zespołu Silent Poets. W zasadzie nic specjalnie ciekawego się nie dzieje. Po prostu idziemy z punktu A do punktu B. Rozgrywka nie jest szczególnie trudna, a po drodze nie ma żadnych atrakcji – znajdziek, bandytów czy NPC. Jest tylko widoczny z daleka cel i smutna piosenka w głośnikach. Nie jestem jednak pewien, czy w ciągu całego roku doświadczyłem czegoś równie... satysfakcjonującego. A przecież powinienem się nudzić.
Dlaczego więc cenię sobie i tak dobrze wspominam właśnie te chwile w Red Dead Redemption 2 czy Death Stranding, gdy nic się nie dzieje? I dlaczego tak wielu graczy ma z nimi problem i nazywa je nudnymi? Przy najbliższej okazji poproszę o neurologiczne uzasadnienie Adama Bełdę, którego świetne teksty mogliście wielokrotnie czytać w serwisie GRYOnline.pl. Sam klucza do tej zagadki szukam jednak w analogii do wymagającej literatury czy trudnych filmów.
ZATANKUJ SE MOTOR
Do „nudnych” gier z ostatnich lat zaliczam także Days Gone – i właśnie w pewnej jego hardcore’owości upatruję głównej przyczyny, dla której tytuł ten słabo ocenili recenzenci. Jednym z elementów, które drażniły wielu graczy, była potrzeba regularnego tankowania naszego choppera. A ja właśnie w tym widzę jeden z większych pozytywów, bo szukając paliwa zwiedziłem więcej różnych miejscówek, mocniej chłonąc w ten sposób atmosferę świata.
Problem Tokarczuk
Na pewno znacie ten problem – bo kto mówi, że nigdy tak nie miał, ten ściemnia. Siadacie do Poważnej Literatury. Do Bułhakowa, Virginii Woolf czy Prusa. Otwieracie książkę – i choć wiecie, że to świetna rzecz, jakże trudno się to czyta! Jak ciężko się w to wgryźć! Zanim się wciągniemy, co może się w ogóle nie udać, przedzieranie się przez kolejne strony jest męką. Walką, w której trzeba wykazać się silną wolą, by nie polec. Żeby daleko nie szukać – gratulując Oldze Tokarczuk nagrody Nobla, Piotr Gliński przyznał się, że nie skończył żadnej z jej książek. A więc nawet minister kultury i dziedzictwa narodowego ma czasem problem z ambitniejszą literaturą.
Podobne analogie z łatwością znajdziemy w kinie. W jednym z moich ulubionych filmów wszech czasów, czyli Dobrym, złym i brzydkim, pierwsze słowa padają dopiero w 10 minucie – i to w trakcie dłuższej sceny, w której dwóch facetów... je zupę z ziemniakami. Tak, tego typu dzieła nie są łatwe w odbiorze. Nie tylko dlatego, że Google i Facebook przyzwyczaiły nasze mózgi do szybkiej i prostej rozrywki. Sądzę, że zawsze były trudne – choć kiedyś faktycznie miały mniejszą konkurencję.
Wspomniany klasyczny western to zaprzeczenie marvelowskiego podejścia do tworzenia filmów, w których dostajemy zawrotne tempo, masę one-linerów i istny spektakl efektów specjalnych. Akcja gna na złamanie karku, a plejada postaci rozpycha się na ekranie. Słowem, trudno się nudzić. Nikt jednak przy zdrowych zmysłach nie powie, że Tokarczuk to słaba pisarka. Albo że Sergio Leone (twórca wspomnianego westernu) to przeciętny reżyser. Ich dzieła wymagają po prostu większego samozaparcia, w zamian oferując doznania, jakich Kod Leonarda da Vinci czy Avengers nie mogą zapewnić. Jeśli więc ACO jest miłym i łatwym w konsumpcji facebookowym feedem, to „nudne” gry są niczym trudny, ale sprawiający masę satysfakcji artykuł. Nie zawsze mamy na niego czas czy ochotę, ale czasem warto się zmusić.
Tak, dla niektórych takie książki czy filmy będą nudne. I nie ma w tym nic złego. Są co prawda mądrale pokroju Martina Scorsese, który ostatnio przeprowadził osobistą krucjatę przeciwko filmom superbohaterskim. Tylko że takie wywyższanie się i obrażanie cudzych gustów do niczego nie prowadzi. Przecież zawsze współistniały obok siebie dzieła łatwiejsze i trudniejsze w odbiorze – i to się nigdy nie zmieni. I nie uwierzę w to, że Scorsese nigdy w życiu nie sięgnął po kulturowego hamburgera. Że łyka same Poważne i Ambitne Dzieła.
CZY NA „NUDNYCH” GRACH DA SIĘ ZAROBIĆ?
- Red Dead Redemption 2 – 27 milionów sprzedanych kopii jeszcze przed pecetową premierą. Obecnie sprzedaż przekroczyła pewnie próg 30 milionów.
- Kingdom Come – 2 miliony sprzedanych kopii, co zapewniło twórcom wystarczające dochody, żeby zabrać się za „dwójkę”, a także nawiązać współpracę z dużym wydawcą.
- Death Stranding – trudno ocenić sprzedaż najdziwniejszej gry roku, bo Sony nie podało oficjalnych wyników, ale wiele sygnałów sugeruje, że była niższa od oczekiwanej. Tytuł świetnie sprzedał się w Japonii, jednak znacznie gorzej na innych rynkach.
- Days Gone – tutaj także nie znamy dokładnych liczb, ale wydaje się, że jak na debiut nowej marki nie było tak źle. Nie była to jednak premiera na poziomie Horizon Zero Dawn.
Slow gaming na propsie
Lubię, gdy od czasu do czasu twórcy robią nietypowe rzeczy, wymagające od gracza dodatkowego wysiłku. Bywa jednak i tak, że jestem zmęczony lub mam ochotę na coś prostszego – i wtedy pełen atrakcji park rozrywki pod tytułem Assassin’s Creed jest jak znalazł. Albo kolorowe przygody wesołego hydraulika Mario. Nie chcę więc wartościować tych podejść. Każde ma swoje dobre i słabe strony. Doskonale rozumiem, że RDR2 czy Death Stranding może po prostu nudzić. To nieproste gry, do których trudno usiąść, gdy mamy tylko 30 minut wolnego czasu. Ten wysiłek się oczywiście opłaca, ale najpierw trzeba go włożyć, bo móc docenić owe dzieła.
Mimo wszystko trudno mi nie postawić wyżej odwagi twórców Kingdom Come, RDR2 czy Death Stranding od zachowawczości ich konkurencji. Szanuję ich za to, że nie bali się zaryzykować i poszli na przekór przyzwyczajeniom graczy. Widząc nieprawdopodobną wręcz popularność Fortnite’a czy Minecrafta, nie pokusili się o kolejnego klona czy uproszczenie swoich gier – jak wiele innych studiów w ostatnich latach. Dobrze też, że branża dojrzewa i oferuje również trudniejsze w odbiorze doświadczenia. Dzięki temu każdy znajdzie coś dla siebie – niezależnie od tego, czy szuka wesołego miasteczka, czy dziwnej opowieści o dostarczaniu paczek.
O AUTORZE
Nie zamierzam udawać, że granie w trudne gry przychodzi mi równie łatwo jak partyjki w World of Tanks. W przeciwieństwie do Scorsese nie wstydzę się tego, że sięgam czasem po niskich lotów fantastykę czy – o zgrozo – po historie obrazkowe (czyt. komiksy). Nie zmienia to jednak faktu, że gry, które nużą wielu innych graczy, głęboko zapadają mi w pamięć i są mi znacznie bliższe niż te „prostsze”.