Mam już dość tych wszystkich remake’ów gier
Z roku na rok coraz więcej reedycji HD, remasterów oraz remake’ów poszerza nasze kolekcje gier. Producenci prześcigają się w zapowiedziach „nowych-starych” gier, tylko czy to właśnie ich potrzebuje współczesny gracz oraz cała branża?
Spis treści
Reedycje gier towarzyszą nam od lat. Deweloperzy co jakiś czas wracają do starszych tytułów, dopasowują je do współczesnych trendów graficznych oraz gameplayowych, przenoszą na kolejne platformy i pracują nad nowymi interpretacjami klasycznych rozwiązań. Nie przypominam sobie jednak, by kiedykolwiek skala tych działań była tak duża jak obecnie.
Dziś na mojej półce z grami na PS4 zremasterowane Final Fantasy VIII stoi obok remake’u „siódemki”. W ich sąsiedztwie znajdziecie komplet Shenmue, którego dwie części pamiętają jeszcze Dreamcasta. A dalej Resident Evile 2 i 3, Mafię: Edycję Ostateczną i trylogię Spyro... Prawie jakbym cofnął się o 20 lat. I coś mi podpowiada, że w czasach taśmowego produkowania reedycji regały wielu z Was wyglądają podobnie.
Tak ginie kreatywność – w burzy oklasków
Nie da się podważyć ogromnego zainteresowania wznowieniami kultowych gier. W naszym newsroomie nie było w ostatnim czasie miesiąca, w którym nie wspomnielibyśmy o kolejnej produkcji tego typu. W tym roku napisaliśmy już niemal 200 wiadomości opatrzonych tagiem „remake” / „remaster” / „reedycja HD” , a licznik wciąż bije. Zdecydowanie jest to gorący temat. Wystarczy tylko zerknąć do sekcji komentarzy, by przekonać się, jak wielu mamy w Polsce zwolenników odświeżania dawnych tytułów.
Podobny trend widać również w przypadku publicystyki. Hubert Sosnowski tekstem o Legacy of Kain rozpalił wyobraźnię fanów, tworząc wizję pięknych remake’ów ze współczesnym gameplayem. Nostalgię da się dostrzec również pod artykułem Marka Jury, który wspomina dzieła sprzed lat i konfrontuje je z oczekiwaniami dzisiejszego odbiorcy.
Pamięć o grach debiutujących nawet dwie dekady temu jest bardzo silna. Warto jednak zastanowić się, czy ten „wspomnień czar” nie ma złego wpływu na branżę. Twórcy chętniej niż dawniej tworzą kolejne reedycje, które są znakomitym (choć sztucznym) wypełniaczem ubogiej bazy gier nowej generacji konsol. Pozwalają producentom zbadać zainteresowanie cyklem oraz zmazać złe wrażenia po wcześniejszych niewypałach. Jednak przede wszystkim są bezpiecznym wyjściem, gwarancją dobrej sprzedaży.
Idealny przykład takiego podejścia stanowi Mass Effect: Edycja Legendarna, czyli próba poprawienia wizerunku serii po nieudanej premierze Andromedy. Oczywiście twórcy napomknęli też o kolejnej odsłonie, ale według plotek zadebiutuje ona dopiero w 2025 roku. To dość czasu, by przypomnieć sobie przygody komandora Sheparda – pomyśleli wszyscy.
RPG Baldur’s Gate II wciąż cieszy się popularnością, zarówno w nowoczesnej wersji Enhanced Edition, jak i w pierwotnym wydaniu. Na Facebooku bez trudu znajdziecie społeczności, które dyskutują o fabule, pomysłach na postać czy ciekawych modach. Zaspokojenie gustów takiej grupy to niełatwe zadanie, ale belgijskie Larian Studios podjęło się tego wyzwania. Jego Baldur’s Gate III pozostaje na razie w fazie wczesnego dostępu i choć wielu wydaje się jedynie klonem cyklu Divinity: Original Sin tych samych autorów, ja osobiście doceniam odwagę deweloperów.
Nie zrozummy się źle, nie zamierzam przekreślać remake’ów, sam jestem ich odbiorcą. Zauważam jednak, że zainteresowanie nimi przybiera niezdrowy wymiar i ktoś świetnie potrafi to wykorzystać.
Dobre, ale pozbawione innowacji
Odświeżanie starszych produkcji ma sens, ponieważ dzięki temu zabiegowi z kultowymi grami mogą zapoznać się nowi użytkownicy. W ten sposób część z nich po raz pierwszy trafiła na Final Fantasy VII czy wspomnianą wcześniej Mafię. Producenci mogą natomiast zrealizować pomysły, które kiedyś odbiły się od bariery technologicznej. Problem w tym, że z takich „powrotów” robimy wielkie wydarzenia, a przecież żadna z tych dwóch produkcji (nawiasem mówiąc, bardzo udanych) nie wniosła do świata gier nic nowego.
Final Fantasy VII może pochwalić się przyjemną grafiką oraz tym, że świetnie rozwija wiele wątków, które w oryginale były jedynie zarysowane. Gra poświęca czas na przedstawienie grupy Avalanche, ułatwia zżycie się z jej członkami, nakreśla też problemy jednostki o zapędach terrorystycznych. Bardzo doceniam poszerzanie kontekstu i odważne zmiany. Mimo to remake pozostaje mocno wykastrowaną wersją „siódemki”. Zamyka akcję w Midgarze, który w pierwowzorze był tylko preludium do wielkiej przygody. Zamiast pójść dalej, Square Enix wolało wypełnić swoje dzieło niepotrzebnymi zapychaczami w postaci dennych questów pobocznych oraz rozległych, choć pustych hubów, które równie dobrze mogłyby trafić do gry The Technomancer. Studio wydało ten tytuł w pełnej cenie i od razu zapowiedziało kolejne części. Maszynka się kręci.
W ostatnich latach amerykańskie studio Vicarious Visions stało się prawdziwym ekspertem od remake’ów. W jego portfolio znajdziemy takie pozycje jak Crash Bandicoot N. Sane Trilogy czy Tony Hawk’s Pro Skater 1 + 2, deweloperzy ci współtworzyli także Diablo II: Resurrected oraz reedycję Star Wars Jedi Knight: Jedi Academy. Dla wielu fanów udział tej firmy w danej produkcji był gwarancją dostarczenia najlepszej wersji ich ulubionej gry. Rzeczywiście, twórcom tym trudno coś zarzucić, ze swojej pracy wywiązują się bardzo rzetelnie.
Podobnie jest z Mafią z zeszłego roku, która w wielu momentach tylko naśladuje współczesne tytuły, nie dając nic od siebie. Czasami wychodzi to lepiej, czasami gorzej. Dodanie przyklejania się do osłon to dobra decyzja, ale już sztuczne podkręcenie niektórych misji stanowi zbędny bajer. Doskonale obrazuje to pierwsze zadanie, w którym dwóch zbirów Dona Salieriego wskakuje do taksówki Tommy’ego Angelo. W oryginale ucieczka była wyzwaniem, choć ścigał nas raptem jeden samochód. Twórcy remake’u stwierdzili, że to za mało ekscytujące, i rzucili przeciwko graczowi całą armię Dona Morello. Jakby w ogóle nie zrozumieli, czym była ta gra.
Dzieło czeskiego Illusion Softworks nie musiało silić się na masową produkcję przeciwników, czasem dawało wycisk nawet wtedy, kiedy wrogów było raptem kilku (jak w „Rutynowym zadaniu”). Dzięki realizmowi i klasycznej gangsterskiej historii tytuł ten zapadł graczom w pamięć. I to pomimo mocnej konkurencji w postaci serii GTA.
„Nową” Mafię trapi zresztą więcej bolączek. W misji „Odwiedziny u bogaczy” świetnie rozwija słabo nakreśloną w pierwowzorze postać kasiarza Salvatore’a, lecz potrafi też zmarginalizować rolę mechanika Lucasa Bertone’a, a spokojnego Vincenzo – eksperta od broni – przerobić na sztampowego furiata.
W czasach swoich debiutów obie te gry wytyczały nowe ścieżki, jeśli chodzi o fabułę oraz gameplay. A dziś? Mają tylko nadążyć za tym, co znane i lubiane. I dobrze się sprzedać, oczywiście.