Granie na czas, czyli jak zrozumiałem Electronic Arts
Kiedy żonglujesz czasem tak, żeby pracować na etat, grać, mieć życie towarzyskie i jeszcze jakieś zajęcie, to może się zdarzyć, że przestaniesz być "hardkorem". Że zrozumiesz sens istnienia gier tworzonych przez EA. Właśnie mnie to dopadło.
Ostatnio zacząłem wieść prawie regularne życie. Niemal porządne. Wszystko przez to, że robię na etacie (zgadnijcie gdzie…). I choć jestem bliżej gier niż kiedykolwiek wcześniej, to ciężko mi wykroić dość czasu, sił i uwagi, by porwać się na takie behemoty jak Disco Elysium – a czeka na kupce wstydu razem z rozkopanym Tyranny. Najambitniejszą grą, po jaką ostatnio sięgnąłem, było Life Is Strange. A tak generalnie to stać mnie najwyżej na sesyjkę w Grim Dawn czy Titanfall. Przy czym muszę wybierać. I po zarąbaniu kolejnego wcale-nie-Cthulhu dotarło do mnie, że stałem się potencjalnym klientem Electronic Arts, czy innego Activision. Że jak tak dalej pójdzie, to będę miał czas i siłę tylko na Call of Duty. Na takie przysłowiowe granie do kotleta. Z doskoku.
Tak, dobrze czytacie, jeszcze tylko krok dzieli mnie od tego, by co jakiś czas wyłożyć kasę na kolejnego „produkcyjniaka” EA. A jeszcze niedawno takie tytuły mogłem uznać za casualowy przerywnik, przystawkę do prawdziwych rozgrywek. Tymczasem już za chwilę… mogą stać się moim głównym daniem.
Tak, wiem. EA, mimo paru niezłych zagrywek, jak wypuszczenie kilku porządnych produkcji w stylu Star Wars Jedi: Fallen Order, to wciąż ten czarny charakter branży gier, który zarżnął takie wielkie studia jak Westwood. Ale fakt, że dostarcza produkty nastawione na odbiorcę casualowego i chce go trochę wydoić, jestem w stanie zrozumieć.
Na razie trzymam się Grim Dawn. To ogromny hack and slash, który zawartością zawstydza Diablo III, Wolcena i dorównuje Path of Exile (choć jest klarowniejszy), a został zaprojektowany tak, że można go dawkować. Można faktycznie przysiąść na pół godziny czy godzinę i machnąć jeden quest na odprężenie. Albo kilka, jeśli są krótkie. I cieszyć się rozwałką czy też poznać odrobinę świata. Ale generalnie jatka i „diablowaty” klimat są tu priorytetem.
Kiedy mamy tę godzinkę dziennie albo i mniej, by zasiąść przed monitorem, to potrzebujemy czegoś, co nawet w małych porcjach zawiera końską dawkę efektu „WOW”. To dla nas powstają te psujące rynek tytuły z kampanią na 4–5 godzin, wystrzałowymi skryptami i opcjonalnym multiplayerem, które przy odrobinie samozaparcia też możemy sobie serwować po kawałku. A w Disco Elysium czy innej wyczesanej narracyjnej grze, której twórcy mają półki zagracone nagrodami, tak się nie da. Tam trzeba wsiąknąć, wykrzesać z siebie sporo koncentracji. Odpłynąć. Efekty naszych działań obserwujemy po długich minutach lub nawet godzinach przebijania się przez ściany – świetnego swoją drogą – tekstu i przeklikiwania lokacji. Nie każdy szuka takiego powieściowego spełnienia (książka, paradoksalnie, wymaga zresztą mniej skupienia, mimo braku reprezentacji graficznej).
I tu na scenę wkracza EA ze swoimi mikropłatnościami, cmentarzyskiem martwych firm na zapleczu oraz bogatą ofertą produktów, które mówią: pewnie, stary (stara), masz mniej czasu, ale dla nas wciąż jesteś graczem, prawdziwym graczem. Dlatego dostarczamy ci te wypasione, klonowane FIF-y albo strzelaniny, które czasem nawet stanowią pewne wyzwanie, ale nagradzają. Nagradzają zarąbistym przerywnikiem filmowym, spektakularną akcją.
O to tu naprawdę chodzi. Żebyśmy przy odrobinę mniejszym wysiłku – bo gry potrafią być pracą i wysiłkiem –wciąż czuli się tym dzieciakiem z końca liceum lub początku studiów. Gościówą lub gościem, który kasę ze stypendium złożył w ofierze Wiedźminowi 3, żądającemu przy każdym gwałtownym ruchu kamery WIĘCEJ RAM-u! EA, jak porządny rekin biznesu, zwietrzył krew, naszą potrzebę i ją kapitalizuje. A my jesteśmy gotowi płacić. Narzekać i płacić. W końcu dalej chcemy czuć się tymi dzieciakami z masą czasu.
ZAPISZ SIĘ DO NEWSLETTERA
Jeśli spodobał Ci się ten tekst i chcesz otrzymywać kolejne felietony przed wszystkimi, zapisz się do naszego newslettera.