Dobre, złe i ekskluzywne – gry na wyłączność to mniejsze zło?
Obiekt miłości jednych i nienawiści innych graczy – exclusive’y są bardzo istotnym punktem każdej dyskusji o wyższości jednej platformy do grania nad drugą. Czy gdyby ich nie było, grałoby nam się lepiej?
Spis treści
Polemiki, w których usiłuje się dowieść wyższości jednej platformy gamingowej nad pozostałymi, były, są i nadal będą (przynajmniej taką mamy nadzieję – gdyż zakończyć je może tylko całkowita dominacja i monopol jednej firmy, a to nigdy nie dzieje się z korzyścią dla odbiorców). W niekończących się dysputach gracze korzystają z najróżniejszych argumentów, starając się udowodnić, że to ich sprzęt jest tym najlepszym. Porównuje się ceny, komfort zabawy, mobilność, specyfikacje techniczne czy unikatowe możliwości.
Koniec końców wszystko sprowadza się jednak do gier. Najlepsza maszyna nie poradzi sobie na rynku, jeśli jej producent nie zadba o odpowiednie wsparcie w postaci oprogramowania – Sony dość boleśnie przekonało się o tym przy okazji PlayStation Vita. Analogicznie urządzenie, które w teorii mocno odstaje od swoich rynkowych rywali, potrafi okazać się sprzedażowym hitem, jeśli znajdzie się na nie gra, która porwie tłumy. Tutaj przykładu daleko szukać nie trzeba – niesamowity debiut najnowszej Zeldy na Switchu wciąż pozostaje żywy w pamięci graczy.
Z tego względu twórcy sprzętu do grania robią, co mogą, by na daną platformę pojawiało się jak najwięcej tytułów. Szczególnym magnesem dla odbiorców są zaś tzw. „exclusive’y”, czyli gry dostępne na wyłączność na danej platformie. To one potrafią samodzielnie doprowadzić do sprzedaży milionów egzemplarzy konsoli, to one są obiektem największej miłości fanów danej maszyny i nienawiści ze strony tych, którzy wybrali sprzęt konkurencji, a wyznają zasadę, że grać powinniśmy móc we wszystko na wszystkim.
Poniższy tekst nie jest bezstronnym artykułem publicystycznym, a felietonem przedstawiającym opinię oraz punkt widzenia jego autora.
Te złe exclusive’y...
Oczywistym minusem gier na wyłączność jest to, że ograniczenie ich dostępności do jednego platformy uniemożliwia cieszenie się danymi tytułami osobom, które wybrały inny sprzęt. Ciężko nie zgodzić się z tym, że z punktu widzenia gracza sytuacja, kiedy na każdej konsoli, komputerze i telefonie mógłby wypróbować Super Mario Odyssey, Horizon Zero Dawn, Halo 5 oraz Total War: Warhammer, byłaby idealna. W takim teoretycznym świecie producenci hardware’u musieliby walczyć o klientów specyfikacją techniczną swoich urządzeń oraz funkcjami dodatkowymi, co mogłoby wszystkim odbiorcom wyjść na dobre.
Fantazjując jeszcze bardziej, da się założyć, że gdyby gry wychodziły na każdy sprzęt, to równie dobrze możliwe byłoby granie ze sobą użytkowników wszystkich konsol i pecetów. Cross-platformowy multiplayer oznaczałby znacznie dłuższy żywot trybów sieciowych i łatwiejsze znajdowanie przeciwników na porównywalnym poziomie.
Tymczasem jest tak, że granie wiąże się ze stałą koniecznością wybierania „mniejszego zła” – jakiej platformy byśmy nie nabyli, ucieka nam sporo tytułów dostępnych tylko u konkurencji. Chciałoby się zagrać w nową Zeldę? Zapraszamy na Switcha albo WiiU. Zamarzyło się Gears of War? Witają platformy Microsoftu. A może po przetestowaniu na wszelkie sposoby Dark Soulsów pasowałoby zmierzyć się z Bloodborne’em? Nie ma sprawy, pod warunkiem, że dysponuje się PS4. W teorii problem ten da się rozwiązać, po prostu kupując sobie wszystkie maszyny z interesującymi nas grami – ale na taki wydatek stać raczej niewielu.