Newsroom Wiadomości Najciekawsze Komiksy Tematy RSS
Wiadomość opinie 4 lipca 2024, 17:05

Zagrałem w najgorszą bijatykę pierwszego PlayStation - i bawiłem się lepiej niż we współczesnym hicie AAA

Ostatnio irytowałem się, próbując nadrobić jeden z wielkich hitów 2021 roku. Monumentalny blockbuster, piękny, dopracowany... i rozwodniony tak, że mógłby trwać 10 godzin, ale jego ukończenie zajmuje 30. Musiałem odreagować przy czymś innym. A co jest najlepszym antidotum na rozmemłaną grę? Oczywiście najgorsza bijatyka na pierwsze PlayStation.

Współczesne gry są za długie. Może i rozciągnięte do granic absurdu produkcje mają pewne zalety, może i pozwalają łatwiej usprawiedliwić zakup „głupiej gierki” w dobie rosnących cen, ale moja kolejka zaległości do nadrobienia liczy już tysiące pozycji, Game Pass wciska na nią następne szybciej, niż nadążam kończyć te z niego wypadające, a z wiekiem coraz bardziej rozumiem, że czas to najważniejsza waluta, jaką dysponujemy, i 10 godzin świetnej, ekscytującej zabawy jest warte dużo więcej niż 50 rozwodnionej papki. Z tego powodu jestem mocno wyczulony na gry, które nie szanują moich chwil relaksu i łatwo się przy nich irytuję.

Ostatnio właśnie irytowałem się, próbując nadrobić jeden z wielkich hitów 2021 roku. Monumentalny, zachwycający wszystkich recenzentów i miliony graczy blockbuster, piękny, dopracowany... i rozwodniony tak, że spokojnie mógłby trwać 10 godzin, ale zamiast tego jego ukończenie zajmuje 30. Bo przecież każdą zagadkę środowiskową trzeba rozwiązać kilka razy w lekko zmienionych wariantach, każdy rodzaj przeciwnika napotkać kilkadziesiąt razy, między każdą ciekawszą sekcją zmarnować parę godzin na lizanie ścian i zbieranie śmieci. Nie wymienię tytułu gry, o której mowa, bo po co wykolejać sekcję komentarzy już na tak wczesnym etapie tekstu, zresztą to nie wina tegoż dzieła, że jest produktem swoich czasów. Istotne w tym wywodzie jest to, że pozycja ta zirytowała mnie swoim wypchaniem bezwartościową watą na tyle, iż musiałem odreagować przy czymś innym. A co jest najlepszym antidotum na rozmemłaną grę? Oczywiście najgorsza bijatyka wydana na pierwsze PlayStation.

The Simpsons Wrestling ukazało się na PS1 w 2001 roku, a więc w czasach, gdy na tejże konsoli fani mordobić mogli wybierać z takiej klasyki jak Street Fighter Alpha 3, Tekken 3, Bloody Roar 2 czy Soul Blade. Deweloperzy z Big Ape Productions (twórcy growej adaptacji Gwiezdnych wojen: Epizodu I – Mrocznego widma) mieli więc od kogo kopiować. Tymczasem zamiast zaserwować kalkę Street Fightera czy Tekkena albo po prostu grę kartingową, jak to wówczas robili wszyscy, którzy chcieli niskim kosztem zarobić na znanej licencji, podeszli do tematu ambicjonalnie. I jejku jej, jakże efektownie się przez to wykoleili.

Tytuł najgorszej bijatyki jest oczywiście subiektywny, na PS1 konkurencja w tej kategorii była silna, a branżowych ocen nie mieliśmy tak wiele jak dziś, żeby bawić się w wyliczanie średnich. O ocenach graczy w raczkującym internecie w ogóle nie było mowy, co najwyżej można znaleźć pojedyncze komentarze sprzed 20 lat na tych forach, które przetrwały do dziś. Ale uznałem, że skoro Simpsons Wrestling jednocześnie nosi tytuł jednej z najgorszych gier wszech czasów oraz najgorszej gry wrestlingowej, to może się też załapać na tytuł najgorszej bijatyki. Na moją odpowiedzialność.
Tytuł najgorszej bijatyki jest oczywiście subiektywny, na PS1 konkurencja w tej kategorii była silna, a branżowych ocen nie mieliśmy tak wiele jak dziś, żeby bawić się w wyliczanie średnich. O ocenach graczy w raczkującym internecie w ogóle nie było mowy, co najwyżej można znaleźć pojedyncze komentarze sprzed 20 lat na tych forach, które przetrwały do dziś. Ale uznałem, że skoro Simpsons Wrestling jednocześnie nosi tytuł jednej z najgorszych gier wszech czasów oraz najgorszej gry wrestlingowej, to może się też załapać na tytuł najgorszej bijatyki. Na moją odpowiedzialność.

Co jest nie tak z The Simpsons Wrestling?

The Simpsons Wrestling zapracowało sobie na dumną łatkę jednej z najgorszych gier, jakie powstały. Co trzeba było zrobić, by tego dokonać? Pierwszym i chyba największym błędem autorów okazała się decyzja, żeby stworzyć w pełni trójwymiarową produkcję, w której możemy swobodnie poruszać się w każdym kierunku, zamiast oprzeć rozgrywkę na dwuwymiarowej osi i ewentualnie okazyjnie pozwalać np. na uskoki w głąb ekranu, jak to robili wszyscy inni. Pełne 3D miałoby sens, gdyby Simpsons Wrestling było faktycznie grą wrestlingową, tymczasem wcale nią nie jest (co zresztą też nie przysporzyło mu fanów, jeśli kogoś do zakupu skusił akurat drugi człon nazwy, a nie Simpsonowie). A tak jedyne, co spowodowało, to absolutny, totalny chaos związany z niemożliwym do opanowania sterowaniem. Postacie nadwrażliwie reagują na przyciski, ochoczo rzucając się w wybranym kierunku, i w efekcie często lądują na linach, które odbijają je w inną stronę – nie ma tu mowy o jakiejkolwiek precyzji.

Chaos mocno potęguje system walki, pozbawiony jakichkolwiek fikuśnych kombinacji ataków i zamiast tego promujący naciskanie w kółko tych samych przycisków. W jego ramach postacie miewają często bardzo dziwaczne umiejętności (to jest fajne), jak rzucanie kulą do kręgli, rozstawianie pułapek z grabi czy bekanie, a najpotężniejszym i wymagającym wspomnianej wcześniej precyzji atakiem jest... wielokrotne skakanie po głowie oponenta. Pewne zwycięstwo potrafi odebrać pojawiający się losowo pod nogami przeciwnika power-up albo wręcz przeciwnie – możemy kompletnie zawalać sprawę, ale mieć szczęście dosłownie w ostatniej chwili, przed porażką wpaść na kilka dopalaczy i tylko dzięki temu wygrać.

Moe to jedna z potężniejszych postaci.
Moe to jedna z potężniejszych postaci.

Całkowicie leży balans postaci – w tradycyjnych bijatykach rzecz kluczowa. Leży do tego stopnia, że na jego skopaniu... oparto system progresji w trybach single player. Mamy do przejścia trzy turnieje o rosnącym stopniu trudności, w każdym kolejnym odblokowujemy potężniejsze postacie, które okazują się niezbędne, żeby w ogóle mieć jakiekolwiek szanse na zwycięstwo w następnych zawodach. Ostatecznym czempionem w tym wszystkim jest Ned Flanders, który może się wskrzeszać i dysponuje najpotężniejszymi atakami w grze. Nigdy nie zadzierajcie z Nedem.

Gra ma też sporo dziwnych niedoróbek, spośród których najbardziej zastanawia mnie kwestia muzyki. Widzicie, ta jest wyjątkowo kapryśna – w trakcie niektórych walk słychać ją przez cały czas, przy innych rozbrzmiewa tylko przez kilkanaście pierwszych sekund i milknie na wieki (a przynajmniej do końca starcia), a w jeszcze kolejnych pojedynkach towarzyszy nam jedynie zaglądająca w otchłań naszej duszy cisza. Dziwne dziwy.

Dlaczego coś tak bardzo poszło nie tak?

Historia jakich wiele – studio bierze na siebie więcej, niż jest w stanie udźwignąć, i załamuje się pod ciężarem własnych ambicji. W tej opowieści pojawił się jednak jeszcze jeden mąciciel – o tyle ciekawy, że rzadko w ogóle brany pod uwagę przez graczy jako potencjalny powód tego, iż jakaś gra może być słaba – licencjodawca.

Michael Ebert, jeden z twórców The Simpsons Wrestling, na swojej stronie internetowej serwuje kilka anegdotek związanych z powstawaniem gry, które kreślą dość ciekawy obraz sytuacji. Wygląda to tak, że stacja telewizyjna 20th Century Fox udzieliła licencji na stworzenie produkcji na bazie Simpsonów w ciemno, nie mając pojęcia o specyfice branży, i już po fakcie wysuwała absurdalne z punktu widzenia twórców żądania, które sabotowały cały developing.

Ned „Zagłada Niewiernych” Flanders.
Ned „Zagłada Niewiernych” Flanders.

Big Ape Productions musiało więc tłumaczyć przedstawicielom Foxa, że nie da się zrobić gry wrestlingowej, jeśli postacie nie będą mogły się bić. Ponadto musiało modyfikować styl wizualny na bardziej komiksowy, co rozwalało całą wydajność gry. Marnować tygodnie czy miesiące na akceptację każdej pierdółki albo usuwanie wcześniej zaakceptowanych rzeczy, bo coś się komuś odwidziało. Wycinać prawie gotowy poziom w szkole, bo wszyscy wpadli w panikę, że wrestling w takim miejscu może się komuś skojarzyć z masakrą w liceum Columbine. Wszystko to było tak frustrujące, że – jak twierdzi Ebert – w połowie prac wypowiedzenie złożył odpowiedzialny za te negocjacje producent, co jeszcze bardziej skomplikowało cały proces.

Możemy gdybać, na ile te przepychanki z Foxem rzeczywiście wpłynęły na finalny kształt The Simpsons Wrestling i czy byłoby ono bardziej sensowne, gdyby twórcy mogli zrealizować od początku do końca własną wizję – w końcu i przed tym tytułem, i po nim rodzina ze Springfield pojawiała się w udanych grach. Bez wątpienia jednak wyboisty developing jakiś wpływ na cały projekt mieć musiał.

A mnie się podoba

Po premierze The Simpsons Wrestling zostało zjechane przez recenzentów (jeden z lepszych cytatów to IGN-owe „najbardziej okropne zdemolowanie licencji wszech czasów”) oraz – jak wspomniałem – zirytowało ludzi, którzy oczekiwali, że faktycznie będzie mieć coś wspólnego z wrestlingiem. Jednocześnie produkcja ta całkiem nieźle się sprzedała i w kolejnych latach podzieliła społeczność na wiernych fanów traktujących ją jako grę dzieciństwa oraz ludzi nazywających ją najgorszą grą wideo, jaka kiedykolwiek powstała, rujnującym życie doświadczeniem, po zasmakowaniu którego pozostaje już tylko nihilistyczne patrzenie w ścianę przez resztę życia (patrz: youtube’owe nagłówki z pierwszego zdjęcia).

Ja, odpalając Simpsons Wrestling pierwszy raz w 2023 roku (ten artykuł pisał się bardzo długo, wiem, ale jak powiedziałem, że go napiszę, to napisałem – i naprawdę nie trzeba było mi przypominać co pół roku), z oczywistych względów nostalgii wobec tego tytułu nie odczuwałem. Darzę za to niegasnącą od wielu lat sympatią bijatyki oraz Simpsonów i – o dziwo – to w zupełności wystarczyło, bym się dobrze bawił. Jak to się mogło stać, no jak?

Banter przed walkami wypada naprawdę dobrze.
Banter przed walkami wypada naprawdę dobrze.

Myślę, że najważniejsze jest to, iż zagrałem w Simpsons Wrestling w odpowiednim momencie. Wydaje się to absolutnie oczywiste, ale z drugiej strony, taką samą oczywistością powinno być to, że recenzja gry zawsze jest subiektywna. A jednak od zarania dziejów próbujecie to podważać, ostatnio na dodatek posługując się takimi mądrymi słowami jak „ludologia”, więc dla pewności wyjaśnię. Choćbyście się wspięli na wyżyny samokontroli, na to, jak odbieracie gry, zawsze będzie wpływać to, w jakim stanie mentalnym w nie gracie.

Chillowa i niewymagająca zaangażowania Forza Horizon 5 sprawdzi się jak złoto po całym dniu intensywnej pracy, kiedy ledwo pamiętacie, jak się nazywacie, w przeciwieństwie do Dark Soulsów, które odpalone przy takim samopoczuciu skończą się rage quitem po 5 minutach. Doom doskonale rozładuje frustrację i gniew po kłótni z dziewczyną, ale jak nam smutno i źle, lepiej posłuży nam głaskanie kotka w Strayu. Bo choćby gra była mesjaszem gamingu, uruchomiona w nieodpowiednim dla niej miejscu i czasie najzwyczajniej w świecie „nie wejdzie”. I działa to też w drugą stronę, słaba produkcja w sprzyjających warunkach może się spodobać, bo jej wady w tej konkretnie sytuacji okażą się nieistotne.

I akurat w przypadku The Simpsons Wrestling mój stan mentalny był taki, jak opisałem to na początku tekstu – byłem absolutnie zirytowany tym, że współczesne gry są rozwlekłe bardziej, niż rozwlekły wydaje się ten artykuł. Potrzebowałem czegoś krótkiego oraz intensywnego – i właśnie takie jest The Simpsons Wrestling, którego całą zawartość single player można poznać w jakieś 5 czy 6 godzin, wliczając w to czas na rozkminienie wspomnianej wcześniej progresji postaci, prowadzącej do konkluzji, że Flanders jest top tierem Springfield (ale i tak trzeba go najpierw odblokować, więc fakt, że Wam to zdradziłem, nie pozwoli na pominięcie tej podróży, sorka). Do tego dochodzi godzina, maksimum dwie spędzone w multiplayerze, przy którym więcej też nie wysiedzicie ze względu na wspomniane przeze mnie, a jeszcze bardziej odczuwalne podczas zabawy ze znajomymi problemy: chaos, słabe sterowanie, brak balansu. Łącznie 7–8 godzin na wyciśnięcie z gry absolutnie wszystkiego, co ta ma do zaoferowania – zobaczenie wszystkiego, zrozumienie całego systemu, opanowanie kung-fu szybciej niż Neo w symulatorze. Czyż to nie brzmi cudownie?

Nie skreślajcie gier dla zasady

Na nic by się jednak ten cały mój stan zdał, gdyby gra nie broniła się kompletnie niczym. A mimo szafowania na prawo i lewo jej „najgorszością” aż tak źle wcale z nią nie jest. Przede wszystkim trudne przejścia ekipy Big Ape z 20th Century Fox zaowocowały naprawdę fajnym wykorzystaniem licencji, co doceni każdy fan serialu. Każda z kilkunastu grywalnych postaci dysponuje pasującymi do siebie atakami (Homer ma kule do kręgli, Bart jeździ na deskorolce, Lisa ogłusza dźwiękiem saksofonu itd.), przed walkami rywale cisną sobie nagranymi specjalnie na potrzeby gry przez serialowych aktorów tekstami. Do tego pojedynki odbywają się w charakterystycznych miejscówkach pełnych postaci – dbałość o szczegóły zaskakuje i wyłapywanie mrugnięć okiem to czysta przyjemność. Krytykowana w dniu premiery kreskówkowa oprawa wizualna też zniosła próbę czasu lepiej niż grafika w stawiających na realizm tytułach z tej ery. Może i jest to słaba gra, ale fanserwis ma całkiem spoko.

Problemem pozostaje gameplay – jest kiepski i niezbalansowany, a do tego sztuczna inteligencja potrafi bardzo dać się we znaki. Granie w The Simpsons Wrestling jak w bijatykę nie bawi. Ale gdy zrozumiałem lepiej system walki i to, jak działa progresja, zmieniłem swoje nastawienie. Zacząłem czerpać dziwną satysfakcję z tych chaotycznych starć z przeciwnikami, które często sprowadzały się do skakania im po głowie, rozkminiania, kto jest najpotężniejszą postacią, a konieczność testowania kolejnych wojowników zamiast trzymania się jednego była nietypowym urozmaiceniem na tle innych gier z gatunku. Multiplayer też na krótką metę okazuje się całkiem przyjemny, dopóki traktujemy go jak zwykłą imprezową rozróbę, a nie cokolwiek poważnego.

The Simpsons Wrestling absolutnie nie jest dobrą grą, ale okazało się grą zabawną, mrugającą do mnie sympatycznie okiem i na tyle krótką, że to wystarczyło. Czy zatem polecam Wam ten tytuł? Ależ skąd! To wciąż słabizna, na dodatek wymagająca specyficznej mieszanki miłości do retro, bijatyk i jeszcze Simpsonów (oraz braku choćby najmniejszego grama zainteresowania wrestlingiem, sądząc po reakcjach internetów), by dać trochę radości.

Polecam co innego. Nie skreślajcie gier dla zasady. Nie ma czegoś takiego jak obiektywnie zła produkcja i nawet najbardziej hejtowana rzecz może się Wam spodobać, jeśli akurat będzie oferowała to, czego w danej chwili potrzebujecie. Recenzje, opinie – one co najwyżej pomogą w podjęciu decyzji, czy coś jest dla Was, czy nie, ale nie zgadną za Was, czy akurat dzisiaj potrzebujecie odmóżdżającej strzelanki, czy wymagającej arcyzaangażowania strategii.

Czy coś. Tak naprawdę to chciałem ponarzekać na to, że nowe gry są cholernie długie.

Michał Grygorcewicz

Michał Grygorcewicz

W GRYOnline.pl najpierw był współpracownikiem, w 2023 roku został szefem działu Produktów Płatnych, a od 2024 roku zarządza działem sprzedaży. Tworzy artykuły o grach od ponad dwudziestu lat. Zaczynał od amatorskich serwisów internetowych, które sam sobie kodował w HTML-u, potem trafiał do coraz większych portali. Z wykształcenia inżynier informatyk, ale zawsze bardziej go ciągnęło do pisania niż programowania i to z tym pierwszym postanowił związać swoją przyszłość. W grach przede wszystkim szuka opowieści, emocji i immersji, jakich nie jest w stanie dać inne medium – stąd wśród jego ulubionych tytułów dominują produkcje stawiające na narrację. Uważa, że NieR: Automata to najlepsza gra, jaka kiedykolwiek powstała.

więcej

TWOIM ZDANIEM

Zdarza Ci się celowo sprawdzać gry (filmy, książki), które mają opinię bardzo słabych?

Tak, uwielbiam naprawdę złe rzeczy.
7,4%
Tak, czasami z ciekawości.
71,6%
Nie, szkoda mi czasu.
21%
Zobacz inne ankiety