Wraz z premierą The Last of Us: Part 2 kończy się piękne półrocze w branży gier - felieton
W dziejach świata i branży gier rok 2020 – rok koronawirusa – zapamiętamy jako czas stagnacji, niepewności i chaosu. Ja zapamiętam go również jako czas, w którym wreszcie mogłem wyhamować, złapać oddech i przedefiniować własne wartości.
Death Stranding zmieniło moje życie. Kilkanaście godzin zaciskania zębów, tłumienia ziewnięć i wywracania oczyma wbiło mi do głowy rzecz tyleż oczywistą co ulotną – że nie muszę trwonić czasu na wszystkie głośne gry AAA tylko dlatego, że są głośne. Wtedy, w listopadzie, nie wiedziałem jeszcze, że nadchodzący rok – a przynajmniej pierwsza jego połowa – będzie być może najlepszym okresem w dziejach na przekucie tej nowo nabytej świadomości w praktykę.
Od stycznia dawało się słyszeć, jak przez redakcję raz po raz przelatuje jęk: „Booooże, nic nie wychoooodzi, nie ma w co graaaać”. Zbywałem te lamenty wzruszeniem barków. Spokojny początek roku przywitałem z szeroko rozpostartymi ramionami, znajdując wreszcie czas na robienie tego, czego długo sobie odmawiałem, pochłonięty kolejnymi „wielkimi premierami”. Mówiąc krótko: utonąłem w samochodówkach. Niedługo później zaś, tuż po tym, jak Polskę dosięgła ta nieszczęsna epidemia, nastąpił Festiwal Gier Steam – i wreszcie do reszty nawróciłem się na „indyki”.
Pamiętacie te piękne czasy, gdy człowiek kupował gazetkę w kiosku, a potem pędził z nią do domu, wkładał płytkę w CD-ROM i – przeczekawszy odpowiednio długą serię chrobotów w napędzie – jął instalować wersje demonstracyjne nowych gier? Rzeczony festiwal przypomniał mi te czasy. I niczego nie zmienia fakt, że tym razem instalowałem demka tytułów niezależnych, a nie hiciorów od wielkich wydawców – ekscytacja była praktycznie taka sama. W ten sposób naniosłem na swój radar parę perełek, którymi w innym razie mógłbym się nie zainteresować, jak Raji: An Ancient Epic, w której bije serce serii Prince of Persia, tudzież nietuzinkowe Haven z pogranicza gatunków RPG i action-adventure. Tak się składa, że właśnie trwa kolejna edycja Festiwalu – gorąco zachęcam do wzięcia udziału.
Poza tym brak – albo raczej: niedostatek – wielkich premier nie oznaczał ani niedostatku, ani tym bardziej braku wartościowych mniejszych debiutów. I tym razem, nierozpraszany marketingiem uskutecznianym przez gigantów, mogłem śledzić te debiuty z należną im uwagą. Dzięki temu poznałem bliżej codzienne życie w III Rzeszy pod rządami Adolfa Hitlera w ambtnym Through the Darkest of Times. Dzięki temu zobaczyłem fenomenalną wizję Południowej Afryki dalekiej przyszłości w przepięknym (nomen omen) Beautiful Desolation. Dzięki temu przeżyłem emocje podobne do tych, których ongiś dostarczyły mi Firewatch i What Remains of Edith Finch, w niepokojącym The Suicide of Rachel Foster.
Już nawet nie wspominam, ile tytułów z tak zwanej „kupki wstydu” udało mi się nadrobić. Reasumując – chciałbym, żeby ten spokojny czas w branży gier jeszcze trochę potrwał. Niestety, nadciąga jego kres, a pierwszym zwiastunem końca jest dzisiejszy debiut The Last of Us: Part II. Od tego kamyka (głazu?) na nowo rusza lawina wielkich premier – w wielu wypadkach zbyt dużych i znaczących, by człowiek żyjący z gier, taki jak ja, mógł je beztrosko zignorować. Lawina, która najpewniej potrwa aż do grudnia i znów pogrzebie pozycje zbyt małe, by przebiły się przez szum generowany przez gigantów (takie jak choćby obiecujący immersive sim P.A.M.E.L.A., który opuścił wczesny dostęp zaledwie wczoraj, dzień przed TLoU2). Nawet tegoroczny sezon ogórkowy będzie nieco przypominał okres przedświąteczny. Mogę tylko żywić nadzieję, że pod tym gradem kamieni pozostanie mi jeszcze chociaż chwilka dla samochodówek…
ZAPISZ SIĘ DO NEWSLETTERA
Jeśli spodobał Ci się ten tekst i chcesz otrzymywać go przed wszystkimi, zapisz się do naszego newslettera.