Grałam w golfa kiblem w Goat Simulator 3 i niczego nie żałuję
Goat Simulator 3 od progu targów gamescom wołał z wielkiego bannera: „Zagraj teraz, żałuj później”. Grałam, nie żałuję. Czekam na premierę.
Przebrana za umięśnionego mężczyznę, z wiankiem na głowie, grałam kozą mecz piłki kopytnej, biegając na leżąco; przebrana za żyrafę ganiałam po drogach i zboczach w drewnianych klapkach, przebrana za rybę o imieniu Steve, wpłynęłam autem pod most i utknęłam. Z wielką fasolą na plecach i z miotaczem fajerwerków szalałam po polach, skałach, japońskich SPA wokół kwitnących wiśni i po średniowiecznych zamkach, grałam w golfa różową toaletą i próbowałam wpłynąć na wybory prezydenckie.
Szczerze? Nie miałam możliwości pograć zbyt długo – dostępy dla prasy na gamescomie też mają mocno ograniczony czas – ale już teraz nie mogę się doczekać, aż po 17 listopada, czyli dacie premiery, sproszę towarzystwo do domu i na split screenie będziemy psuć, wysadzać, gnębić, grać w którąś z siedmiu minigier dostępnych tylko w co-opie i rozwiązywać proste zagadki logiczne. Przede wszystkim zaś robić rzeczy zupełnie poryte i dobrze się przy tym bawić. A między innymi o nich miałam okazję porozmawiać dyrektorem kreatywnym Coffe Stain North, Santiago Ferrero:
Julia Dragović: Mieliście kiedykolwiek takie momenty w trakcie projektowania kolejnych aktywności w grze, kiedy pomyśleliście: „No dobra, trochę przegięliśmy – to zbyt szalone nawet jak na nas”?
Santiago Ferrero: Nie, nigdy.
A co zajmie nam czas w drugim, mimo że trzecim, Symulatorze kozy? Nie tylko wspomnianych już 7 minigier co-opowych, ale też 65 questów rozsianych po mapie i 100 innych aktywności (pozwalających zbierać tzw. „illuminati points”), które potrwają przynajmniej 20 godzin. Jak to w sandboksie, kiedy nie wypełniacie misji, możecie eksplorować i szukać ulepszeń porozrzucanych w miejscach przeróżnych, kupować nowe przebrania i akcesoria, naginać zasady fizyki do granic możliwości czy beczeć na zaczarowaną fasolę, która – rosnąc z każdym Waszym okrzykiem – wyniesie Was na nieskończenie dużą wysokość. Tak przynajmniej utrzymywał Santiago, kiedy zapytałam go o granice, stojąc moją kozą na jednym z potężnych liści roślino-windo-drabiny, becząc i coraz bardziej oddalając się od podłogi.
Skąd te wszystkie dzikie pomysły? Zewsząd. Twórcy z Coffee Stain Studio inspiracje czerpią dosłownie z wszystkiego, najwyraźniej również ze skrzynki z narzędziami.
JD: Ulubiona aktywność w grze?
SF: Najbardziej lubię sprzęt architektoniczny, jest tam taśma miernicza; chodzę i zastanawiam się, co by tu jeszcze zmierzyć. Po prostu mierzę sobie rzeczy. Są też inne możliwości, na metr można złapać jakiegoś NPC i go do siebie przyciągnąć.
Santiago Ferrero (niezapomniane wspaniałe czarno-białe hybrydy na paznokciach), który w trakcie naszego prasowego grania przechadzał się po niewielkiej salce, kiedy już kończył nam się czas, z nieskrywanym zadowoleniem zaznaczył, że gdy połączymy kilka różnych pokręconych elementów ekwipunku (w rodzaju miotacza fajerwerków) i zaczniemy z nimi podróżować oraz szaleć, „shit might happen”. Czekam!
Powiedział też, że przyszłe DLC planowane są w szerszym zakresie niż te, które dostaliśmy do „jedynki”. Co to dokładnie oznacza? Dowiemy się w swoim czasie. Na cross-platformową rozgrywkę nie mamy, niestety, co liczyć.
JD: Powiecie, co się stało z Goat Simulatorem 2?
SF: [Śmiech] Nie rozmawiamy na ten temat!
No dobrze, ale czy warto czekać? Jeśli zupełnie nie przypasowała Wam część pierwsza, raczej nie macie się co nastawiać (chociaż w sumie – kto wie?), że tym razem będzie inaczej. Jeśli jednak lubicie abstrakcyjny, zupełnie oderwany od rzeczywistości humorek, ratowanie ryb przed utonięciem i wysadzanie toi toiów fajerwerkami tuż przed nosem NPC w potrzebie, bekową i pozbawioną sensu fabułę czy pokrętną logikę rozgrywki ze znajomymi na kolorowej, zróżnicowanej i naprawdę ładnej mapie, Goat Simulator 3 może uratować Wam listopad. I niejedną domówkę.