autor: Daniel Kazek
W co pograć za darmo - część 6 (Volvo, Quake Live, Trilby, Puddle, JamLegend)
Targi E3 już za nami. Czas oczekiwania na szumnie zapowiedziane megaprodukcji proponujemy spędzić przy wprawdzie nieco mniejszych, ale za to już dostępnych i oczywiście darmowych grach. W tym tygodniu gramy w wyścigi twórców RACE (Volvo: The Game), przeglądarkowego Quake’a (Quake Live), skradankę w stylu retro (Trilby: The Art of Theft), nowatorską grę logiczną (Puddle) oraz pozycję muzyczną (JamLegend).
Targi E3 już za nami. Czas oczekiwania na szumnie zapowiedziane megaprodukcji proponujemy spędzić przy wprawdzie nieco mniejszych, ale za to już dostępnych i oczywiście darmowych grach. W tym tygodniu gramy w wyścigi twórców RACE (Volvo: The Game), przeglądarkowego Quake’a (Quake Live), skradankę w stylu retro (Trilby: The Art of Theft), nowatorską grę logiczną (Puddle) oraz pozycję muzyczną (JamLegend).
Archiwum artykułów:
- Część 5 - Alien Arena 2010, Ben There Dan That!, Puzzle Bloom, Battleswarm: Field of Honor, Dreamside Maroon
- Część 4 - Death Rally, Bejeweled Blitz, Devil's Tuning Fork, Quantasm, AirRivals
- Część 3 - Attack of the 50ft Robot!, Legends of Zork, Gear, Wolf Team, Buggy Race
- Część 2 - Combat Arms, osu!, FarmVille, Igneous, Peggle: World of Warcraft Edition, Peggle Extreme
- Część 1 - Hedgewars, Frets on Fire, Warsow, Out of Order, Theseus: Return of the Hero
Volvo: The Game
Volvo: The Game to kolejny efekt współpracy przedstawicieli branży z producentem samochodów. Mielimy już niekomercyjną grę z Mercedesem w nazwie, swoje wirtualne zmagania zaprezentowało też swego czasu Ferrari. Nieco ponad rok temu do tej grupy dołączyło szwedzkie Volvo.
Za grę odpowiada doświadczone studio SimBin, mające w dorobku tak znane marki jak RACE czy GTR. Tytuły te w głównej mierze stawiają na realizm i podobnie jest w przypadku Volvo: The Game, choć odnajdą się w niej zarówno weterani gatunku jak i trochę mniej wymagający gracze. Pozycja jak na darmowe standardy prezentuje się całkiem udanie, nawet pomimo tego, że pod względem zawartości jest dość uboga.
Dzieło utalentowanych programistów koncentruje oczywiście naszą uwagę tylko na samochodach marki Volvo, na czele z koncepcyjnym S60. Oprócz niego do wyboru mamy jeszcze pięć innych modeli - S40, 850, 240 Turbo Group A, C30 i wcześniejsze S60. Aut jak widać nie ma zbyt dużo, ale trzeba zwrócić uwagę, że specjaliści z SimBin zadbali o to, by różnica między tymi współczesnymi, a np. stareńkim 240 była odczuwalna. Oznacza to, że nowoczesnym S60 pędzimy wręcz przyklejeni do jezdni, a łapiąc za kierownicę klasyka, musimy liczyć się z faktem, że koła bardzo często będą boksować i nieraz wpadniemy w kłopotliwy poślizg. To zaś gwarantuje nieco inne doznania, w zależności od dokonanej selekcji.
Volvo: The Game oferuje nam dwie, wiernie (wypada wierzyć na słowo) odwzorowane trasy - szwedzkie Gothenburg Eco Drive Arena oraz Chayakę na Ukrainie. Oba tory diametralnie się od siebie różnią, jako że pierwszy jest wąski i bardzo kręty, a z kolei ten drugi, zlokalizowany pod Kijowem (podobno po raz pierwszy zaprezentowany w grze) składa się z większości z długich prostych. Rywalizować na nich możemy formalnie w trzech trybach, choć tak naprawdę obecnie aktywne są tylko dwa - szybki wyścig oraz walka o jak najlepszy czas okrążenia (z funkcją "ducha"). Rywalizacja online, która de facto nigdy nie była rzeczywistym multiplayerem, swego czasu pozwalała wygrać autentyczne nagrody. Aktualnie serwery już jednak nie działają.
W grze odnajdujemy szereg opcji, którymi możemy dostosować stopień trudności rozgrywki do swoich egoistycznych potrzeb. Nie ma więc problemu by Volvo: The Game przeistoczyć w realistyczny symulator albo wręcz przeciwnie, postawić na arcade'owy styl jazdy. Decydujemy nie tylko o typie skrzyni biegów, ale także np. o wpływie systemu ABS czy kontroli trakcji. W kwestii rozwiązań wizualnych trzeba przyznać, że gra prezentuje się całkiem przyzwoicie. To jest bowiem ten sam silnik użyty np. przy produkcji GTR Evolution lub RACE 07. Modele samochodów są dość ładnie odwzorowane, aczkolwiek nie doświadczymy na nich niestety żadnych zniszczeń. Mnie osobiście bardzo przypadł do gustu widok z kokpitu, w którym można nawet zaobserwować jak nasz kierowca zmienia biegi i naciska nogą pedały. Niby taka mała rzecz, a jednak cieszy. Nie szkodzi też odnotować, że Volvo: The Game inicjuje efektowna introdukcja.
Generalnie gra wybija się spośród innych darmowych ścigałek, ale do komercyjnych produkcji na pewno jej daleko. Widać to nie tylko po liczbie samochodów czy tras, ale np. też niewielkim gronie wirtualnych kierowców, przez co w większości wyścigów po prostu się oni klonują. Niemniej zagrać na pewno warto, nie jest to pozycja przy której spędzi się tygodnie, ale tych kilka miłych chwil zapewnić na pewno potrafi.
Quake Live
O Quake Live zdaje się słyszał niemal każdy fan pierwszoosobowych, sieciowych strzelanin, ale czy na pewno grał? Tytuł przenosi starą, wciąż jeszcze na swój sposób popularną trzecią odsłonę słynnego cyklu, do zwykłej przeglądarki. I to właściwie najlepsza rekomendacja dla tej pozycji.
Gracze pamiętający w akcji dzieło id Software z 1999 roku, w Live’ie odnajdą się bez problemu. To bowiem ta sama gra, która nie próbuje niczego udawać tylko stawia na nieskrępowaną, dynamiczną rozgrywkę. Po mapach najczęściej biegamy na pełnej szybkości, odbijamy się od ścian i wpadamy między przeciwników, oddając się żądzy zabijania. Nie ma tu miejsca na przestoje czy zastanawianie się, trup ściele się gęsto, choć z drugiej strony przesadnie brutalnie też nie jest.
Względem wiekowego już jakby nie patrzeć pierwowzoru, twórcy wprowadzili rzecz jasna kilka istotnych zmian. Te widać głównie w postaci rozbudowanego systemu statystyk naszego wirtualnego alter-ego. Zarządzając swoim kontem z poziomu oficjalnej strony mamy wgląd do ogromnej ilości statystyk, które zliczają każdy nawet wystrzelony nabój. Tak więc gracze, którzy uzależniają swój byt od wysokiego ratio, w Quake Live poczują się jak w niebie. Do tego dochodzi zestaw zwariowanych osiągnięć (świetnie podnoszą morale), tudzież mechanizm zarządzania znajomymi. Czasy, w których obrzucało się adresami IP, bezpowrotnie odeszły w zapomnienie. Usprawnienia zaszły także w kontekście wyświetlanej grafiki, która nie jest już tak siermiężna jak w sędziwej Arenie. Dzięki zastosowaniu kilku nowych efektów Quake Live wygląda dużo bardziej efektowniej, aczkolwiek zdecydowanie bliżej mu do oryginału, niż powiedzmy Crysisa. Grę można uruchomić w oknie przeglądarki i zaraz rozszerzyć ją na cały ekran (uwzględniając panoramiczny), przez co już po kilku chwilach zapominamy, że gramy na stronie internetowej.
Pierwsze kroki w Quake Live sprowadzają się do zainstalowania małego plugina i rozpoczęcia meczu treningowego z Crash. Sztuczna inteligencja ma za zadanie sprawdzić możliwości każdego nowego rekruta, co jest ważne w kontekście systemu dobierania potyczek. Wyszukiwarka serwerów analizuje bowiem nasze umiejętności i proponuje te, na których można przede wszystkim dobrze się bawić, a nie tylko respawnować co kilka sekund. Rozwiązanie jest trzeba przyznać bardzo praktyczne, choć oczywiście nie wszystko da się przewidzieć.
Gra proponuje nam kilkadziesiąt dobrze znanych map z oryginalnego Quake'a III i dodatku Team Arena, plus szereg nowych. Podobnie ma się sprawa z trybami rozgrywki, które są najbardziej klasyczne z możliwych - Deathmatch, TDM, CTF, Duel, Clan Arena (taki trochę inny TDM). To są gry rankingowe. Oprócz tego można zagrać w popularne Instagib, w którym np. walczymy na same raile. Do wyboru ostatnio są również zabawy organizowane przez samych twórców, z cyklu DevPicks, charakteryzujące się za każdym razem zmienionymi zasadami.
Produkcja tak naprawdę cały czas pozostaje w fazie otwartej bety, która trwa już jednak prawie półtora roku. Nie wiem na ile aktualne są dawne plany twórców wprowadzenia płatnej usługi w ramach pełnej wersji, ale nie bardzo to sobie teraz wyobrażam. Zbyt długo pozwolono nam grać za darmo, na równych zasadach dla wszystkich i liczę, że tak zostanie. Jedno jest tylko pewne - Quake Live strasznie uzależnia.
Trilby: The Art of Theft
Gra o istnieniu której dowiedziałem się z Waszych komentarzy i jaka przypomniała mi o bardzo klimatycznej serii znanego w pewnych kręgach Bena „Yahtzee” Croshawa. Jeden z jego cykli zwany umownie Chzo mythos swoimi pozycjami pokroju 5 Days a Stranger czy 7 Days a Skeptic, nawiązuje do klasycznych przygodówek i coś czuję, że zagości kiedyś na łamach naszego przeglądu.
Trilby: The Art of Theft tymczasem jest tu bardziej spin-offem wspomnianej sagi, nie powiązanym fabularnie, choć osadzonym w tym samym uniwersum. Gra zresztą jest pełnoprawną skradanką, a więc inny też reprezentuje gatunek. W produkcji wcielamy się w postać tytułowego włamywacza, który znudzony życiem w Anglii wyrusza do zepsutego, amerykańskiego Chapow City w poszukiwaniu nowych wyzwań.
Gra polega na infiltracji pilnie strzeżonych obiektów i próbach przywłaszczenia sobie dóbr materialnych dobrze sytuowanych mieszkańców. Trilby to bowiem złodziej z klasą, zabiera tylko bogatym i niegodziwym. Niestety ta zasada szybko wplątuje go w niebezpieczną intrygę, która stanowi znakomicie przedstawione w grze tło fabularne. Nasze zadania, polegające bądź to na zlokalizowaniu cennych dokumentów, obrabowaniu czcigodnych gości hotelowych czy też galerii zdeprawowanego biznesmena, zawsze są bardzo dobrze opisane, przez co podchodzi się do nich z pełnym zaangażowaniem.
Rozgrywka jak widać na screenach zaprezentowana została w postaci prostej graficznie platformówki 2D. Wędrując po korytarzach mamy jeden podstawowy cel - nie zwracać na siebie uwagi strażników, rezydentów, kamer i innych systemów bezpieczeństwa. Istotną rolę w grze odgrywa światło, które określa w jakim stopniu nasz bohater jest widoczny. W totalnej ciemności może on swobodnie przemieszczać się nawet obok wartowników, w półmroku swoją skórę ratuje przylegając do ściany, natomiast w blasku lamp zdany jest tylko na szybkość swoich nóg.
Jak na zawodowego włamywacza przystało, do naszych obowiązków należy jeszcze m.in. otwieranie drzwi wytrychem, plądrowanie sejfów czy majstrowanie w skrzynce z kablami elektrycznymi. W dwóch pierwszych przypadkach wiąże się to z małymi minigierkami, co znakomicie podkreśla, że twórcy faktycznie mieli pomysł na grę, która urzeka ogromem szczegółów. Strażnicy siedzący za biurkiem czasem są znudzeni i nie patrzą tam gdzie powinni, kiedy ktoś nas przyuważy zawsze mamy tą jedną, czy dwie sekundy na reakcję, przechodząc obok śpiących mieszkańców można ich przypadkiem obudzić, a kamery niczego przecież nie zarejestrują kiedy stoi się centralnie pod nimi. To są elementy, które sprawiają, że Trilby: The Art of Theft od początku do końca niesamowicie wciąga.
W każdym zadaniu określona jest liczba dopuszczalnych alarmów, które można wywołać, więc na ewentualne błędy zawsze jest miejsce. Trilby w ekstremalnych sytuacjach potrafi także obezwładnić wartownika prądem, choć sam uważa to za bardzo nieetyczne, przez co paralizatora użyć można tylko kilka razy na level (wpływa to też negatywnie na końcową ocenę misji). Nasz bohater otwarty jest ponadto na nowe rozwiązania. Czytując w prasie o swoich dokonaniach zyskuje większą pewność siebie, co skutkuje przyznawaniem punktów reputacji. Te można wydać między wyprawami na szereg nowych zdolności (np. turlanie się), umiejętność otwarcia lepiej zabezpieczonych drzwi czy też większą liczbę alarmów w zapasie.
Trilby: The Art of Theft polecam z czystym sumieniem wszystkim tym, którzy lubią poczuć dreszczyk emocji z faktu pozostania niezauważonym przez otoczenie. Gra ma fenomenalną ścieżkę dźwiękową i jedyne co można jej zarzucić do mizerną oprawę wizualną. Wielu się jednak chyba ze mną zgodzi, że bez niej zapewne straciłaby swój urok.
Puddle
Puddle to kolejna gra z ostatniego festiwalu gier niezależnych (2010 IGF), która zdobyła jedną z nagród w kategorii projektów studenckich. Dzieło młodych Francuzów przywołuje na myśl popularne World of Goo, choć od produkcji 2D Boy jest mimo wszystko dużo bardziej skromniejsze i przez to na podobny sukces nie ma szans. Zagrać jednak warto.
W grze w głównej roli występuje bliżej niezidentyfikowana ciecz, którą należy przeprowadzić przez pełny niebezpieczeństw zestaw poziomów. Co ciekawe, nie dokonujemy tego kontrolując bezpośrednio płyn, tylko poruszając całym levelem. W Puddle pierwsze skrzypce grają więc zasady fizyki, bo ciecz jest bardzo podatna na prawo grawitacji, a ponadto charakteryzuje ją znikome tarcie, co też należy wziąć pod uwagę podczas planowania kolejnych ruchów.
Sterowanie ogranicza się naciskania dwóch klawiszy, jakie przesuwają pod pewnym kątem dany poziom. Płyn zaczyna się wówczas przelewać się przez kolejne platformy, różnego rodzaju probówki, szukając drogi do naczynia zbiorczego. Na szczęście nie trzeba doprowadzić do mety całej cieczy. Nie raz po drodze okaże się bowiem, że część chlapnie gdzieś na boki, przez co nasza kałuża straci trochę na objętości. Zazwyczaj wystarczy do ostatniej buteleczki wlać nawet malutką kropelkę, by móc przenieść się do następnego etapu. Naturalnie środowisko laboratoryjne, w którym przyszło nam egzystować pełne jest najrozmaitszych pułapek. Co rusz w pobliżu buchają płomienie, działają niszczycielskie prądy, a rozgrzane do czerwoności palniki tylko czyhają by zamienić nasz płyn w parę wodną.
Gra pomimo swej innowacyjności, ma jednak jedną zasadniczą wadę - jest bardzo krótka. Cóż z tego, że etapy są ciekawie zaprojektowane i wizualnie miłe dla oka, skoro jest ich raptem kilka. Szwankuje również poziom trudności, który w mojej opinii jest zbyt niski. Z pewnością nie zaszkodziłoby trochę bardziej skomplikować rozgrywkę, bo to na pewno zwiększyło atrakcyjność Puddle jako pozycji logicznej, którą mimo wszystko jest. Niedosyt więc pewien pozostaje, ale przynajmniej ja nie żałuję, że zagrałem w ten tytuł. Gra jest oryginalna i udowadnia, że niektórych ludzi naprawdę cechuje duża wyobraźnia. Oby takich produkcji powstawało jak najwięcej.
JamLegend
Na sam koniec zostawiliśmy grę muzyczno-rytmiczną i jest to już w sumie trzecia pozycja z tego gatunku, którą przedstawiamy w naszym przeglądzie. Wcześniej proponowaliśmy Wam gitarowe Frets on Fire i utrzymane w dalekowschodnich klimatach osu!. Opisywane teraz JamLegend to gra wymagającą do działania jedynie przeglądarki.
Jak łatwo zorientować się choćby po obrazkach, sposób prowadzenia rozgrywki przypomina ten z serii Guitar Hero czy Rock Band. Z górnej części ekranu nadlatują znaczniki, którym przypisane zostały odpowiednie klawisze. Cała filozofia JamLegend sprowadza się więc do tego, by nacisnąć je w odpowiednim momencie. Dla osób, które nie miały jednak styczności z tego rodzaju produkcjami, przygotowano krótki, ale jednocześnie wyczerpujący samouczek.
Gra umożliwia nam rywalizację tak solo jak i w trybie multiplayer. Decydując się na tą pierwszą o jak najlepszy wynik możemy powalczyć samotnie lub w starciu z komputerowym botem. W opcji online przewidziano natomiast potyczkę jeden na jednego albo w nieco szerszym gronie, co od graczy wymaga już jednak organizowania się w wirtualnych pokojach. Gra ponadto angażuje nas w klasyczny system zbierania doświadczenia. Docierając szczęśliwie do końca piosenki, wygrywając poszczególne starcia ze sztuczną inteligencją lub ludźmi, zyskujemy punkty, które określają nasz poziom i miejsce w hierarchii tutejszych grajków.
W JamLegend gra się właściwie każdy możliwy rodzaj muzyki, choć zdecydowanie najpopularniejszym gatunkiem jest tu metal, rock oraz alternatywa. Obecna baza utworów trzeba przyznać jest dość spora i liczy już ponad 1500 pozycji (cały czas dodawane są nowe). Jeśli mielibyśmy jednak ochotę zagrać coś ze swojej kolekcji, to owszem, istnieje taka możliwość. Wystarczy zaimportować interesujący nas kawałek do wbudowanej biblioteki, a program sam zajmie się oszacowaniem, w których miejscach trwania utworu wstawić znaczniki. Problem polega jednak na tym, że na darmowym koncie można dodać tylko pięć takich osobistych piosenek. Za rozbudowanie tej funkcji trzeba już niestety zapłacić, choć na szczęście to właściwie jedyna niedogodność bezpłatnego muzykowania. Do wyboru mamy cztery poziomy trudności, przy czym do odgrywanego utworu (w bardzo dobrej jakości) da się podejść na dwa sposoby. Możemy skupić się tylko na naciskaniu wskazanych klawiszy bądź też podnieść sobie nieco poprzeczkę, dodając jeszcze przycisk odpowiedzialny za tzw. brzdęknięcie.
Grafika towarzysząca JamLegend nie jest najwyższych lotów, ale trudno też oczekiwać po produkcji przeglądarkowej szalejących w tle animowanych tłumów. Niemniej wydaje się, że autorzy postawili na niezbędne minimum, gdyż trudno tu doświadczyć w ogóle jakichś efektów graficznych. Sama zabawa jest jednak na tyle wciągająca, że bardzo szybko się o tym zapomina i koncentruje uwagę na poprawnym naciskaniu klawiszy. A czas płynie i płynie...