Top Gun: Maverick ma sporo absurdów, ale zabawa jest przednia
Powrót do marki i bohaterów po ponad 30 latach oznacza jedno – będzie dużo wspomnień! I tak właśnie jest z Top Gun: Maverick. Film jest przede wszystkim hołdem dla pierwszej, kultowej części, a dopiero gdzieś w tle jest nowa historia i nowi bohaterowie.
Top Gun z 1986 roku był praktycznie skazany na sukces. I to nie przez świetne ujęcia z samolotami F-14 Tomcat, nie przez Toma Cruise’a czy przez bycie hymnem pochwalnym dla marynarki USA. Głównym powodem był przede wszystkim fakt, że nad powstawaniem filmu czuwał producent Jerry Bruckheimer, wtedy jeszcze w duecie z Donem Simpsonem. A Bruckheimer – jak mało kto – wiedział wtedy (i wie nadal), jak tworzyć kinowe hity.
Logo burzowego nieba (znak rozpoznawczy filmów Bruckheimera) poprzedza przecież takie przeboje, jak: Gliniarz z Beverly Hills, Twierdza, Karmazynowy przypływ, Helikopter w ogniu, Piraci z Karaibów i wiele, wiele innych. Żaden z nich nie ma może ambitnej fabuły, nie porusza ważkich tematów, ale jest za to piorunującą mieszanką świetnych zdjęć, wartkiej akcji, dobrej muzyki oraz zapadających w pamięć i dających się lubić bohaterów. Co więc z tej recepty na gotowy hit ma najnowszy Top Gun: Maverick?
Całkiem sporo, choć nie wszystko spodobało mi się równie mocno. Na szczęście to, co nie do końca się udało, wynagradzają tu inne składniki – mianowicie ciągłe nawiązania do pierwszej części Top Gun oraz wzorowy fan service. Seans filmowy jest w zasadzie jedną długą podróżą po autostradzie do strefy nostalgii. Jeśli ktoś zna jedynkę na pamięć, praktycznie co chwilę będzie przybierał pozę Leo Di Caprio ze słynnego mema Pointing Rick Dalton, wzruszając się lub śmiejąc. Twórcy posunęli się chyba nawet o krok dalej niż to, co widzieliśmy w Przebudzeniu mocy. A cała reszta widzów, która po raz pierwszy zetknie się z Maverickiem… cóż – na pewno dostanie sprawnie zrealizowany, wysokobudżetowy film akcji z taką sobie fabułą.
Nie ma chyba nic zaskakującego w tym, że wracający po 36 latach sequel skierowany jest właśnie do tamtego, ekscytującego się samolotami na ekranie pokolenia, zamiast próbować przekonywać młodych, dla których wzorem walk powietrznych są popisy Iron Mana lub Spider-Mana. A nostalgia i fan service w Top Gun: Maverick bombardują nas od pierwszych sekund aż do samego finału, w odstępach maksymalnie dwuminutowych.
Raz oglądamy całe fragmenty pierwszego filmu, jakieś fotosy, za chwilę słuchamy tej samej muzyki (tak, jest Danger Zone w momencie, gdy ma być). Bohaterowie robią te same gesty, wplatają znane słowa do dialogów. Są nakręcone na nowo całe sekwencje, ale też i małe, drobne detale migające gdzieś w tle, które skojarzy jedynie prawdziwy fan Top Gun. I nawet kiedy fabuła zaczyna być coraz bardziej „niskich lotów”, trudno się gniewać na twórców, bo okazuje się, że był to tylko jeden wielki pretekst do kolejnych nostalgicznych nawiązań do „jedynki”.
Po głównym wątku fabularnym nie obiecywałem sobie zbyt wiele, ale i tak się nieco rozczarowałem. To trochę taka mocno naciągana historia z filmów akcji klasy B, które normalnie lądują od razu na DVD. Maverick zostaje wezwany przez marynarkę US Navy do wyszkolenia grupy pilotów, mających do wykonania niemal samobójczą misję. Muszą zbombardować ściśle strzeżoną fabrykę broni jądrowej, gdzieś w kraju bez nazwy. Na szczęście historia jest tu generalnie tylko pretekstem, by znowu pokazać samoloty w widowiskowych sekwencjach lotniczych, choć i one wyszły nieco słabej niż w pierwszej części.
Słabiej lub może raczej – inaczej. Kamera o wiele częściej pokazuje nam ujęcia ze środka samolotu, zwykle na twarze bohaterów, rzeczywiście odczuwających przeciążenia podczas prawdziwych lotów. Dzięki temu możemy o wiele bardziej poczuć się tak, jakbyśmy sami byli w kabinie F/A-18 Super Horneta. Z drugiej strony nie ma tu zbyt wielu szerokich kadrów, przez co trudno jest podziwiać maszyny w pełnej krasie, w ich powietrznym balecie w chmurach. Jeśli już widać cały samolot, to wtedy pojawia „szkoła współczesnego montażu” i tnie wszystko na dwusekundowe ujęcia. Niby nie jest źle, ale liczyłem na lepszego fachowca od zdjęć.
Poza fan service’em, najlepsze elementy filmu to na pewno rola Toma Cruise’a, w którym cały czas widać tego samego, narwanego Mavericka, mającego gdzieś rozkazy przełożonych. Dobrze wykorzystano również postać Roostera, czyli syna Goose’a z pierwszej części. Maverick ewidentnie wciąż nie może przeboleć śmierci dawnego przyjaciela, więc czuć między tą dwójka jakieś napięcie.
Cała reszta ekipy młodych pilotów wypada średnio. Robią trochę taki „sztuczny tłok” i nikt za bardzo nie zapada w pamięć, łącznie z naśladującym młodego IceMana Glenem Powellem. Wyróżnia się tylko wspomniana, świetna rola Milesa Tellera. Jego burzliwa relacja z Maverickiem dodaje fabule nieco dramatyzmu i powagi.
Bardzo wyrazista jest za to nowa-stara miłość głównego bohatera – Penny, w którą wcieliła się Jennifer Connelly. Jej postać to, ponownie, oczywiste mrugnięcie w stronę fanów pierwszej części filmu. Choć pojawia się zaledwie w paru scenach, z kilku gestów i zdań dowiadujemy się o niej o wiele więcej niż o całej reszcie ekipy pilotów. Od razu da się ją polubić i kibicować relacji z Maverickiem. Ze wszystkich nowych bohaterów wprowadzonych w sequelu to właśnie Penny jest najbardziej pozytywna i sympatyczna, w odróżnieniu do ciągle naburmuszonego Roostera. Razem z Tomem Cruise’em to właśnie oni w trójkę dźwigają aktorsko cały film.
Pomimo paru wad Top Gun: Maverick to jeden z tych obrazów kina akcji, któremu łatwo wiele wybaczyć. Gdybym oglądał go znowu jako nastolatek, i tak zapewne nie dostrzegłbym absurdalnych szczegółów militarnej akcji, tylko po prostu śledził z zachwytem rozwój wydarzeń, bo końcówka robi się rzeczywiście i nieco zaskakująca, i zabawna. Wszystko w filmie jest w zasadzie tłem, by przedstawić dalsze losy Mavericka, pokazać zamknięcie pewnych etapów w jego życiu, i pod tym względem wszystko zrobiono bardzo dobrze. To już nie jest laurka dla lotnictwa i marynarki. Film nie sprawi, że punkty poboru znowu wypełnią się szeregiem nowych kadetów. To raczej hołd dla pierwszej części filmu, okazja do wspomnień, mieszanka współczesności z przeszłością. Może nie ma już tyle magii Bruckheimera, ale Hollywood jeszcze raz przebudziło moc – moc nostalgii.
Ocena: 8/10
O AUTORZE:
Pierwszą część Top Gun zobaczyłem w wieku 12 lat. Trudno powiedzieć, by zmieniło to moje życie, bo ostatecznie nie zostałem przecież pilotem, ale na pewno ukształtowało moje zainteresowania i sposoby spędzania wolnego czasu już na zawsze. To właśnie wtedy pochłonął mnie temat lotnictwa – zacząłem czytać książki o samolotach, sklejać modele, grać głównie w symulatory, odwiedzać pokazy air show, targi lotnicze, a dziś prowadzę serwis z poradnikami do realistycznych symulacji współczesnych myśliwców. Pomimo to nigdy nie uważałem, że sequel Top Gun był jakoś szczególnie potrzebny, ale jak już go ogłoszono, oczywiście byłem ciekaw, co autorom z tego wyjdzie. I ogólnie jestem zadowolony z tego, co zobaczyłem, choć głównie dzięki licznym nawiązaniom do pierwszej części.