Wzruszyłem się, a w tle leciały Gunsy - recenzja Thor: Miłość i grom
Thor wydawał mi się jednym z najmniej pociągających superbohaterów Marvela. Taika Waititi zmienił jednak nordyckiego boga w żywe złoto, a najnowszy film – Miłość i grom – to emocjonalna podróż, która może wzruszyć największych twardzieli.
Thor jest wyjątkową postacią filmowego Marvela choćby z jednego względu. Zaczynał jako jeden z pierwszych superbohaterów obok Iron Mana i Kapitana Ameryki, lecz o ile historia tej dwójki skończyła się na trylogii, o tyle bóg nordycki zaczyna podbijać kina już czwartą odsłoną swoich przygód. W dodatku dopiero teraz Thor fantastycznie rozwija się jako postać i dostarcza emocji, jakich przed seansem w ogóle się nie spodziewałem.
Syn Odyna po wydarzeniach z Avengersów znalazł się w bardzo trudnej sytuacji. Stracił rodzinę, tron i ojczyznę. Zerwała z nim ukochana. Bohater rozpoczął współpracę ze Strażnikami Galaktyki, ale myślami zdaje się być gdzieś indziej – nieszczęśliwy i ironicznie opowiadający o zamykaniu się na bliskie relacje w obawie przed zranieniem. Szybko się okazuje, że pomysł Taiki Waititiego to pokazanie wrażliwej strony Thora. Wielcy wojownicy też mogą mieć gorsze dni, ale to nie znaczy, że film zostaje zdominowany przez depresyjny nastrój. Nic z tych rzeczy, bo twórca Jojo Rabbit stosuje szereg charakterystycznych dla siebie sztuczek, by ciężkie tematy przemycać w lekki sposób. Buduje dystans za pomocą narracji – Waititi sam występuje w roli opowiadacza, którym jest Korg – humorystycznie ujmuje poszczególne wątki i dba o ich muzyczne tło.
Do tej pory Thor nie miał okazji zaprezentować się widzom z tak ludzkiej strony. Jego rozstanie z Jane zostało potraktowane po macoszemu. Waititi w tym jednym filmie nadrabia wszystkie zaległości. Korzysta ze streszczania wydarzeń (zwiększając przystępność produkcji), ale zabieg ten nie spełnia tylko informacyjnej roli. Streszczanie staje się tu zarówno okazją do wejrzenia w problemy Thora, jak i zabawą samą w sobie. Nie mam żadnych wątpliwości, że Waititi włożył w Miłość i grom całe swoje serducho, bo nie wyobrażam sobie, żeby w innym przypadku osobiste wątki protagonisty mogły brzmieć tak czysto.
Na każdym kroku czuć rękę nowozelandzkiego twórcy, który wprowadził przygody Thora na drogę radosnego SF z klimatem przypominającym lata 80. i nie ucieka od trudnych spraw zmieszanych z ironicznym humorem. Tu jest mnóstwo Waititiego – w wątkach rodzicielstwa i straty bliskiej osoby czy w fenomenalnych scenach akcji (może pamiętacie pościg za bohaterami filmu Dzikie łowy?). Te ostatnie bazują nie na pustej efektowności, lecz na zwariowanej stylistyce i przesadzie (Thor jawi się niczym Chuck Norris). Walka zilustrowana rockowym Welcome to the Jungle wprost maluje na twarzy uśmiech.
Emocje opierają się nie tylko na przeżyciach Thora. Akurat w przypadku problemów Jane Foster momentami dostajemy zbyt standardowe dialogi, ale rozumiem, że nie każdą postać da się rozwijać w równie oryginalny sposób. Inaczej ma się sprawa ze złoczyńcą filmu – Gorr Rzeźnik Bogów został wyśmienicie poprowadzony. Jego motywacja jest przekonująca i dotyczy milczenia bogów na wołania o pomoc. Problem zawodu boskimi wzorami łatwo może trafić do widza, przecież to na nim zbudowano jedną z najlepszych komiksowych serii – Kaznodzieję Gartha Ennisa. To zawsze aktualna tematyka, bo jak wytłumaczyć brak reakcji Boga na zło dziejące się na świecie?
W przedstawieniu Gorra nie ma jednoznaczności. Oczywiście racja jest po stronie Thora, ale antagonista produkcji – mimo charakteryzacji na opętanego kapłana rodem z mitycznego antyku (odnalazłby się w filmie 300) – to przede wszystkim człowiek zagubiony. Uwzględniono to w zakończeniu, które unika oklepanej stygmatyzacji postaci i standardowego „dobrzy pokonali złego”. Gorr odnosi sukces również dzięki Christianowi Bale’owi, autentycznie oddającemu dramat i szaleństwo postaci. Przeciwnikowi Thora raczej trudno kibicować, ale przez cały film mu się współczuje. To zasługa otwierającego Miłość i grom fragmentu, pełnego upokorzenia i słusznego gniewu, które zostają w pamięci.
Nowy Thor jest filmem superbohaterskim. Trzeba kogoś uratować, trzeba kogoś pokonać; klasyka – ale ta treść okazuje się mniej istotna od osobistych wątków Thora, Jane i Gorra. Waititi całkiem niegłupio opowiada o problemach relacji, związków i utraty bliskiej osoby. Jednocześnie żartuje sobie z zazdrości, wszelkich eksów (eksdziewczyny, eksbroni) i zaskakuje odjechanymi pomysłami na akcję. Pokazuje kolorową przygodę, żeby na chwilę wyłączyć barwy, w wyniku czego możemy zobaczyć, jak superbohaterstwo wyglądałoby w czarno-białej wersji. Fantastycznej zabawie towarzyszą wzruszenia – w trakcie seansu przechodziły mnie dreszcze, cieszyłem się jak dziecko na bożonarodzeniowy prezent, przejmowałem się i miałem łzy w oczach.
Miłość i grom to najlepszy film Marvela od czasów Wojny bez granic. Emocje intensyfikuje też genialny soundtrack. Taika Waititi musi kochać muzykę Guns N’ Roses – rockowa nostalgia wyśmienicie komponuje się z treścią produkcji, a dla mnie ma wyjątkowy wymiar, bo sam jestem fanem zespołu, który niedawno dał ponad trzygodzinny maraton swoich piosenek.
Ocena: 9/10
O AUTORZE:
Staram się być na bieżąco z filmami Marvela, które po najważniejszych w uniwersum wydarzeniach dalej mnie zaskakują – a to horrorową konwencją w Doktorze Strange’u, a to dużą dawką emocji w nowym Thorze. Recenzowana produkcja znalazła mnie w doskonałym momencie, bo niedawno byłem na koncercie Guns N’ Roses i usłyszenie tego zespołu w kinie jeszcze wzmocniło moją ekscytację oglądaną historią. Do tej pory nie należałem do fanów Thora, ale za sprawą Taiki Waititiego to się zmieniło.