Kroniki Arthdalu - koreańska alternatywa dla Wikingów
Nakręcenie dobrego fantasy stanowi wyzwanie. Przekonał się o tym Kim Won-seok ze Studia Dragon, gdy tworzył Kroniki Arthdalu. Początek zapowiadał się fatalnie, ale po falstarcie serial zaczął łapać przyzwoite tempo.
- Tytuł: Kroniki Arthdalu
- Sezon: 1
- Odcinki: 12
- Gdzie obejrzeć: Netflix
- Twórcy: Studio Dragon, Kim Won-seok
Każdy chce mieć epicką sagę fantasy. Po gigantycznym sukcesie Gry o tron (w redakcji wciąż udajemy, że trzy ostatnie odcinki się nie wydarzyły i rozważamy, kto zasiądzie na Żelaznym Tronie) to nieuniknione jak plaga Battle Royale w okresie dominacji Fortnite'a. HBO szykuje prequele, Amazon chce wytoczyć ciężkie działa w postaci Władcy Pierścieni, jakby nie istniała trylogia Petera Jacksona. Netflix ostrzy wiedźmińskie miecze, a w międzyczasie sprowadza nam bardziej egzotyczne towary – Kroniki Arthdalu. Bo Koreańczycy też chcą i mogą. Muszą się tylko nauczyć pisać scenariusze.
Twórca Kim Won-seok podkreślał w wywiadach, że nie zamierza nawet stawać w szranki z Grą o tron i słusznie. Kroniki to inna skala przedsięwzięcia, odmienna problematyka i klimat. Adaptacja prozy Martina wrzucała nas w całkiem rozwinięty, bliski średniowieczu świat u progu kolejnego wielkiego skoku cywilizacyjnego, a bohaterowie kierowali się przemyśleniami podobnymi do naszych. Tymczasem w koreańskiej produkcji obserwujemy zawiązywanie się pierwszych wielkich kultur, cywilizacji, a nawet niektórych abstrakcyjnych pojęć. To serial o pierwszych krokach. Jeśli miałbym go do czegoś porównać, to do mityczno-fantastycznej alternatywy dla Wikingów. Opowieść buduje się tu na odmienności, prymitywności.
- Zróżnicowani, niejednoznaczni bohaterowie
- Dobra gra aktorska
- Egzotyczny klimat i mitologia...
- …oraz kilka ciekawych zagadnień z nimi związanych
- Ładne plenery i muzyka
- Niezłe sceny walk
- W pewnym momencie akcja nabiera tempa...
- …ale najpierw musimy przebrnąć przez bolesne czterdzieści minut ekspozycji
- Momentami zachwianie skali, np. podczas scen walk
- Co jakiś czas atakują nas drewniane dialogi
- Trochę dziur scenariuszowych
I tu pojawia się pierwszy problem Kronik. Scenarzyści na tym poczuciu obcości zwyczajnie się wykładają. Wprowadzenie w świat przeprowadzono z subtelnością i wdziękiem tarana. Przez pierwsze czterdzieści parę minut (odcinki trwają po osiemdziesiąt) fabuła okłada nas po twarzy kolejnymi ekspozycjami i nie wypuszcza z dosiadu. Niektóre mają formę przedstawienia siebie lub kogoś, inne podano w formie napisów na ekranie. Z równą gracją objaśnia się nam podstawowe założenia wszelkich niesamowitości i mitów. Na początku brakuje sensownych, kameralnych interakcji. Bohaterowie powoli i ospale wyłaniają się ze scen zbiorowych obrad, bitew, przemów.
Gdy się jednak już wyłonią, okazuje się, że Kroniki Arthdalu jest po co oglądać. Za beznadziejnymi ekspozycjami kryją się nie tylko całkiem interesujące uniwersum z egzotyczną mitologią skrojoną na miarę prezentowanych kultur, ale też całkiem przemyślane postacie. Po każdej stronie konfliktu zajdziemy kogoś niejednoznacznego, z ciekawą motywacją i paroma składnymi wypowiedziami. Co więcej, aktorzy bronią tutaj nawet najdurniejszych linijek scenariusza porządną grą i ekspresją.
Sztuka to tym większa, że poruszają się w ramach dosyć typowych ram opowieści fantasy. Mamy najeźdźców dążących do dominacji i poszerzania granic, mamy wyobcowanych wybrańców, którzy niosą światu zmiany i przy okazji muszą ocalić bliskich, bo zew przygody obiera najokrutniejsze metody, by wyciągnąć bohatera spod strzech, a potem przekuć w Wybrańca. Szczęśliwie, tym razem Wybraniec raczej nie okaże się Zbawicielem Wszechrzeczy, tylko właśnie zwiastunem zmian. I tu pojawia się pierwszy z licznych plusów tej produkcji. Bo jeśli przetrwamy drewniany początek, okazuje się, że to naprawdę porządny serial – wciąż nie jest idealnie, ale potrafi wciągnąć.
Główni bohaterowie dają radę – wspomniany Wybraniec (TM) to bardziej typ sympatycznego, ciapowatego zawadiaki w stylu Goku z Dragon Balla niż klasyczny heros. Dostajemy też sporo scen z perspektywy agresorów i okazuje się, że to nie konflikt dobra ze złem, tylko kultury i cywilizacji z naturą. Przerysowany, uproszczony, ale i tak mniej jednoznaczny. Wgląd w idee rodem z Azji to dodatkowy walor, bo choć mitologia ma sporo tropów podobnych do naszych, to jednak bywa na tyle odmienna, że może budzić fascynację.
Trzeba też oddać sprawiedliwość ekipie technicznej i operatorskiej. Kroniki Arthdalu zrealizowano naprawdę sprawnie. Ujęcia plenerów bywają zwyczajnie piękne, pokazane z nietypowej perspektywy. Zresztą, ta kraina i bez charakteryzacji dałaby radę. Spece od dekoracji i kostiumów też podołali, zapewniając całkiem nastrojowe lokacje i wiarygodne stroje. Czasem zastanawia tylko skala – z jednej strony mówimy o ludach wzorowanych na starożytnych, nie tak licznych jak choćby w typowym fantasy inspirowanym średniowieczem, z drugiej – przez to scenom walk brakuje rozmachu. Mowa jest tu o podbojach i armiach, a obserwujemy praktycznie jeden oddział.
Z drugiej, jak już przychodzi do walki – bywa brutalnie, widowiskowo i bezlitośnie. W obejrzanych przeze mnie dwóch odcinkach raz tylko sekwencja starcia trzeszczy od głupot i uproszczeń, resztę jednak zrealizowano bardzo sprawnie i ze sznytem porządnego, krwawego kina klasy B.
Dobrą robotę wykonali też dźwiękowcy. Muzyka buduje nastrój przygody, zmagań i dramatyzmu, w czołówce wybrzmiewają przyjemne nutki – nawet jeśli łudząco podobne do pewnego serialu HBO...
Ciężko jest ocenić Kroniki Arthdalu. Zwłaszcza na początku łapałem się na myśli, że Netflix mógł zamiast tego wyłożyć kasę na ostatni sezon znakomitego Marco Polo. Po kiepskim starcie akcja się jednak rozkręca, bohaterowie nabierają rumieńców, a unikalny klimat zaczyna przyciągać przed ekran. A to tylko pierwsze odcinki – ponoć dalej jest lepiej. Obecna ocena wyższa być nie może, ale miejcie na uwadze, że serial rozwija skrzydła.