autor: Bartłomiej Kossakowski
GOL na GC 2007: Devil May Cry 4
DMC 4 to konkretna, trochę efekciarska rzeźnia. Ktoś może powiedzieć, że plastikowa i kiczowata, ale ten gość pewnie nie przepada za japońszczyzną.
Szok. Gra na silniku Lost Planet ma lokacje, które nie składają się w osiemdziesięciu procentach ze śniegu. W nowej odsłonie Devil May Cry, a właściwie w jej fragmencie, którego było nam dane zasmakować (w wersji na Xboksa 360) nie ma ani odrobiny białego puchu i przy tworzeniu lokacji nikt nie próbował maskować graficznych niedoróbek. Są za to upiorne zamczyska – nie tak upiorne, jak ich mieszkańcy, których ktoś mógłby uznać za wizję mutantów jakiegoś artysty nadużywającego LSD, ale dość straszne.
DMC 4 to jednak nie horror, a raczej konkretna, trochę efekciarska rzeźnia. Ktoś może powiedzieć, że plastikowa i kiczowata, ale ten gość pewnie nie przepada za japońszczyzną. Skaczemy, robimy salta w powietrzu, strzelamy (przytrzymanie przez dłuższą chwilę prawego triggera sprawia, że możemy dostrzec słaby punkt ofiary), atakujemy bronią białą i bijemy tą nienaturalnie wielką ręką z ostrzejszymi od niejednej brzytwy pazurami. Czyli: niezła sieczka: tak jak w poprzednich częściach, ale ładniej. Nowe ataki, rozwijanie postaci? Będą, ale na razie poznaliśmy jeden, czyli potężniejszy cios wspomnianą pięścią. Jak ktoś się postara, może go użyć podczas wyskoku, a potem jeszcze wykonać pięć machnięć mieczem i sześć strzałów zanim opadnie na ziemię.
Fajnie zachowują się wrogowie – gdy osłabimy ich na tyle, że padną na glebę, możemy strzelać do nich, obserwując jednocześnie jak ciało w zabawny sposób jeździ po podłodze. DMC 4 to odstresowująca, próbująca udawać że ma jakąś sensowną fabułę pozycja. I OK. Takich gier też przecież potrzebujemy.