Boję się, że Diablo 4 skończy jak pozostałe gry-usługi
Beta Diablo IV dała mi przedsmak jednej z największych premier tego roku. Czy warto czekać na nową odsłonę kultowej serii Blizzarda?
Jeszcze kilka tygodni temu moje plany growe nie obejmowały zabawy z betą Diablo 4. Jednak im bliżej było wyznaczonego terminu, tym mocniej produkcja Blizzarda mnie kusiła. W końcu uległem, spędziłem z nią kilka godzin i... boję się, że może skończyć jak większość gier-usług (GAAS – games as a service).
Przez długi czas Blizzard był synonimem jakości na pecetowym poletku. Jednak ostatnie lata mocno nadszarpnęły ten wizerunek, doprowadzając do tego, że nawet najbardziej zatwardziali fani studia podchodzą do jakichkolwiek zapowiedzi spod znaku „Zamieci” ze sporą dozą rezerwy i brakiem wiary.
Gdy po długich latach naznaczonych niepewnością zobaczyliśmy pierwszy raz Diablo 4, początkowy entuzjazm został szybko zgaszony. Jasne, z jednej strony mamy świetny remaster Diablo 2, z którym spędziłem już setki godzin, jednak z drugiej gdzieś tam w pamięci nadal tli się wspomnienie premiery Diablo 3 na PC czy rana nieco świeższa – Diablo Immortal, o którym nawet nie chce mi się za bardzo pisać.
Jesteśmy jednak w połowie marca, część zamkniętej bety dla osób z preorderami Diablo IV powoli dobiega końca, a ja wbrew swoim początkowym planom spędziłem w Sanktuarium kilka godzin, zaliczyłem fabularną część tego, co oferuje testowa wersja, liznąłem pobocznych aktywności i gdzieś po drodze musiałem zmienić zdanie na temat tej gry.
Pomijając nawet dwugodzinne oglądanie ekranu kolejki do serwera, moje początkowe wrażenia z Diablo 4 były... umiarkowanie negatywne. Gra na PS5 prezentowała się słabo, początek okazał się wyjątkowo męczący, a rozgrywka nie była w stanie mnie wciągnąć. W głowie lęgła mi się już myśl, że może powinienem odpuścić zakup „pełniaka” w czerwcu i skupić się na wychodzącym również w tym miesiącu Final Fantasy XVI.
Jednak następnego dnia Diablo IV magicznie wyładniało. Cóż, wygląda na to, że miałem wyjątkowe „szczęście” – z jakiegoś powodu gra wczytywała mi tekstury najniższej jakości, doprawiając to problemami z dynamiczną rozdzielczością. Odłóżmy jednak na bok techniczne aspekty bety czwartego Diablo, zakładając przez chwilę, że to faktycznie stary build i na premierę wszystko będzie tip-top (poza serwerami, co oczywiste).
To, co proponuje ekipa Blizzarda, jeśli chodzi o rozgrywkę, wypada zaskakująco dobrze i daje autentyczną nadzieję, że tym razem obędzie się bez gigantycznych piwotów po premierze i desperackim ratowaniu całej produkcji. Po ślamazarnym początku walka w końcu się rozkręca, choć pewne klasy na ten moment znacznie odstają pod względem skuteczności od innych (barbarzyńca i czarodziej to przeciwne bieguny przydatności).
Drzewko umiejętności daje jednak jakiś wybór, nie będąc tak mocno przegięte jak to w Path of Exile, której to gry bez kilkugodzinnego kursu jej obsługi i trzech fakultetów nie ma nawet co pobierać ze Steama. Kupiła mnie też atmosfera pierwszego aktu. Widać wszechobecną beznadzieję, która w połączeniu z bliską naszej szerokości geograficznej religijnością wzorowaną na katolicyzmie oddziałuje pozytywnie na odbiór rozgrywki znacznie bardziej niż to, co mieliśmy okazję oglądać w Diablo 3. Tak, zdecydowanie Diablo 4 realizuje obietnicę o klimacie bliższym Diablo 2.
Muszę także pochwalić zawartość udostępnioną przez Blizzard. W samej becie jest tego zatrzęsienie. Mamy tu sporo misji pobocznych i pomniejszych lokacji do odwiedzenia, uzupełnionych przez rozległe lochy często powiązane z zadaniami. Choć trudno nie odnieść wrażenia, że lwia część z nich oparta jest na Ctrl+C i Ctrl+V. Pójście w stronę MMO-lite od zawsze było dla mnie jedynym logicznym kierunkiem rozwoju tego gatunku, więc nie dziwi mnie fakt, że Diablo 4 właśnie takie jest. Ciągła obecność innych graczy, aktywujące się i znikające wydarzenia regionalne, specjalni bossowie, którzy pojawiają się w określonym momencie, by zmierzyć się graczami – tak teraz wygląda diabelska rzeczywistość.
I gdy na wczorajszym spacerze rozmyślałem o Diablo 4, powoli do mnie docierało, że kierunek „gry jako usługi” (GAAS) obranej przez Blizzard niesie ze sobą wyraźną stigmę. Wystarczy zerknąć na rynek tego typu gier, by zobaczyć, iż nielicznym udało się osiągnąć sukces, którego nie gwarantowała nawet rozpoznawalna marka (finansowa klapa Marvel’s Avengers to dobry przykład). Diablo 4 może zaoferować w dzień premiery ogromną porcję zawartości (jeśli założymy, że pozostałe akty będą w nią tak bogate jak ten pierwszy). Marka Blizzarda jest na tyle mocna, iż przetrwa nawet premierowe problemy z serwerami, co pokazał debiut Diablo 3 i błąd 37. Wszystko rozbije się zatem o to, jak będzie wyglądało wsparcie gry po debiucie.
Dotychczasowy schemat stosowany w tej serii (jeden dodatek fabularny z nową zawartością i pomniejsze aktualizacje) może się nie sprawdzić. Już Diablo 3 pokazało, że wyrzucenie do kosza drugiego DLC i wydanie pociętych resztek to za mało. Oczywiście mam na uwadze to, iż D3 nie powstawało od podstaw jako GAAS i studio na bieżąco łatało niedobory. Diablo 4 startuje z innej pozycji, jednak jednocześnie ze znacznie większym bagażem oczekiwań. Wszystko rozbije się o częstotliwość nowości i ich jakość. Jeśli Blizzard postanowi wykpić się tanim kosztem i ograniczy się jedynie do wypuszczania co jakiś czas world bossów i recyklingu dungeonów, dla społeczności będzie to za mało. Tym bardziej że lokacje, w przeciwieństwie do tych z Diablo 2, nie są randomizowane po wejściu do gry online.
Ktoś może napisać, że jestem czarnowidzem i nic nie wskazuje na to, iż Diablo 4 podzieli los innych gier typu GAAS. Jednak za długo mam do czynienia z wirtualną rozrywką i wiem, że nie takie pewniaki okazywały się wtopami z powodu dziwnych decyzji biznesowych, więc pozwolę sobie na sporą dozę sceptycyzmu. Choć chciałbym się mylić, bo w gruncie rzeczy po becie moja chrapka na Diablo 4 wzrosła kilkakrotnie i z bólem serca będę dzielił czas między FF XVI i dzieło Blizzarda.