Black Mirror sezon 5 nie zawodzi - felieton
Netflix po raz kolejny pozwala nam się przejrzeć w Czarnym Lustrze. Tym razem w pełnoprawnym sezonie. Krótszym, niż pozostałe – i odrobinę pogodniejszym – ale wciąż sycącym oraz dającym do myślenia.
Na przełomie 2018 i 2019 dostaliśmy eksperyment w postaci Bandersnatch, gdzie niczym w grach Telltale decydowaliśmy o losach bohatera (rozwiązanie równie świeże, co stare telewizyjne programy i seriale, w których widzowie robili dokładnie to samo, śląc smsy za grube złotówki). W piątym sezonie ekipa Charliego Brookera porzuca eksperymenty, ale nie przestaje zaskakiwać. Tym razem lekką zmianą tonu.
Czekają nas tylko trzy odcinki, ale za to dłuższe i ewidentnie na większym budżetowym wypasie. Nawet w najspokojniejszych momentach widać, że w każdy epizod włożono mnóstwo pracy i pieniędzy, w każdym dostajemy aktorskie popisowe numery (raz czy dwa od wykonawców, po których się tego nie spodziewaliśmy).
- Moriarty... znaczy, Andrew Scott jak zwykle daje czadu…
- …co ciekawe, Miley Cyrus też…
- …także jako piosenkarka (ale tu zaskoczenia nie ma, zawsze miała głos);
- świetne zdjęcia;
- gry wideo potraktowane z szacunkiem;
- dobre, zróżnicowane scenariusze;
- widać, że nie oszczędzano na niczym;
- NINE INCH NAILS!
- szukam i szukam...
- i przychodzi mi do głowy, że trzy odcinki to jednak mało – ale to banał...
- …więc większych wad nie stwierdzono...
- ...chyba że komuś przeszkadzają pogodniejsze zakończenia.
Co ciekawe, Brooker uderzył tym razem w lżejsze tony niż poprzednio. A przynajmniej tak się wydaje na pierwszy rzut oka. Realizatorzy nie raz i nie dwa wodzą nas za nos. Po poprzednich sezonach przy każdym kontakcie człowieka z technologią spodziewamy się najgorszego. W najnowszym sezonie dołożone jednak kilka ciekawych nutek: technika nie tylko nas ogranicza, ale pod pewnymi względami wyzwala. Przepływ informacji czy nawet gry wideo potrafią sprawić, że spojrzymy z dystansem na świat. I to jest bardzo pozytywne zaskoczenie, bowiem ta stylistyczna wolta odświeża formułę Czarnego Lustra.
Jednocześnie zaś przestroga i fragmenty budzące niepokój wciąż przez serial się przewijają, są po prostu podane subtelniej, bardziej w tle. Nie budują już otoczki odległego science fiction i dzikiej, wyrazistej dystopii, raczej czają się w świecie zbliżonym do naszego – a więc obserwujemy rozpędzoną współczesność, która nie zawsze wybacza, ale jeszcze można tu i tam wypatrzeć promyk nadziei. Odcinki utrzymano w zróżnicowanym tonie, dzięki czemu coś dla siebie znajdą tu miłośnicy spokojniejszych, obyczajowych klimatów, klasycznego thrillera z zakładnikiem, jak i kina młodzieżowego połączonego z sensacją.
Sezon otwiera Striking Vipers poświęcone dwóm starym kumplom, którzy po latach odnajdują ujście swoich problemów w nowej odsłonie serii bijatyk. Ta nowelka wygrywa na dwóch poziomach – w nowoczesny, pozbawiony kaznodziejstwa sposób opowiada o naturze związków międzyludzkich. Zupełnie przy okazji oddaje sprawiedliwość grom, ich poetyce, estetyce i mechanice. Kłania się w pas Street Fighterowi i Tekkenowi, jednak nie ośmiesza gatunku, tylko traktuje go jako środek wyrazu – i naprawdę nieźle to wygląda, dzięki porządnym efektom specjalnym.
To raczej lekki, optymistyczny odcinek, nawet jeśli niepozbawiony dramatyzmu (i można się zastanawiać, czy nie jest to też przypadkiem historia uzależnienia... ale nikt nie powiedział, że tylko jedna interpretacja ma być właściwa). Potem Czarne Lustro przypomina nam o swej drapieżnej naturze i w klasycznie zrealizowanym, niby kameralnym, a jednak doniosłym Smithereens dostajemy thriller o zakładnikach – bo tutaj jest nim nie tylko ofiara londyńskiego taksówkarza (w tej roli brawurowy jak zwykle Andrew Scott), ale i wszyscy, którzy dali się wciągnąć mediom społecznościowym. Trzyma w napięciu niczym klasyczne sensacje – i to mimo że zasadnicza część akcji rozgrywa się na polu i w kilku samochodach. Prosty pomysł, mocny przekaz, dobry scenariusz i realizacyjna wirtuozeria zostawiają widza na krawędzi fotela aż do napisów końcowych. Nawet jeśli spotykamy tu optymistyczny akcent w postaci twórcy serwisu społecznościowego, który to zachował jeszcze kilka ludzkich odruchów.
Na koniec zaś dostaliśmy popkulturową petardę, dramat nastolatek i historię włamania. Rachel, Jack i Ashley Too opowiada o relacji fanów z gwiazdami, a jednocześnie o tym, jak muzycy pop padają ofiarą własnego sukcesu. Porusza, bywa zabawny i drażni nas, kiedy trzeba. Miley Cyrus nie mogła wymarzyć sobie lepszego medium, by zerwać z wizerunkiem produktu Disneya i plastikowej piosenkarki. W pewnych kręgach ostatni odcinek Czarnego Lustra może zadziałać z większą mocą niż teledysk Wrecking Ball, a i ukłon w stronę fanów Nine Inch Nails (zarówno ten z otwarcia, jak i z epilogu) powinien cieszyć melomanów. I najważniejsze – ten epizod pokazuje, że Miley Cyrus naprawdę potrafi grać. Występ w tym serialu musiał być dla niej jak wyzwolenie.
Ostatecznie – Czarne Lustro nie zawodzi. Nie traci na satyrycznej ostrości, w paru momentach wciąż przeraża tym, jak łatwo zniszczyć drugiego człowieka i przepuścić go przez technologiczną wyżymaczkę. Baśniowe, lżejsze zakończenia (z jednym wyjątkiem) nie są tu po to, by ukrywać fakt, że Wielki Brat wciąż patrzy, a Bunt Maszyn i Dzień Sądu to tylko kwestia czasu. Zresztą droga, przez którą przeciąga się tu bohaterów, wciąż nie jest lekka. Może to błąd systemu, a może po prostu w tym chaotycznym świecie czasem zdarza się lepszy dzień.
Ocena 9/10