Widzieliśmy grę Mafia III, czyli GTA: Nowy Orlean
Kierunek w którym zmierza Mafia III niekoniecznie musi przypaść do gustu ortodoksyjnym fanom pierwszej części. Za to miłośnicy sandboksów w stylu GTA powinni czuć się w debiutanckiej grze studia Hangar 13 jak ryba w wodzie.
Przeczytaj recenzję Recenzja gry Mafia III – klimat kontra powtarzalność i błędy
Artykuł powstał na bazie wersji PC.
GTA – ten trzyliterowy akronim od wielu lat rozpala wyobraźnię milionów graczy na całym świecie, wzbudzając jednocześnie zazdrość konkurencyjnych wydawców, którzy prawdopodobnie już nigdy nie dorobią się marki z segmentu AAA o takiej sile rażenia. Kiedy pierwsza Mafia debiutowała w sklepach, Rockstarowa seria dopiero budowała swoją potęgę – czeskiemu studiu Illusion Softworks łatwiej było zaistnieć na rynku gangsterskich opowieści i pozyskać sporą rzeszę oddanych fanów. Trzeba jednak pamiętać, że o sukcesie tej gry nie świadczyło wyłącznie to, że pojawiła się ona w odpowiednim momencie. Mimo wielu cech wspólnych, Mafia miała w sobie coś, czego Grand Theft Auto mogło mu tylko pozazdrościć. Produkt stawiał przede wszystkim na fabułę, oferował niekonwencjonalne rozwiązania, jak choćby konieczność jazdy samochodem zgodnie z przepisami, a także miał budowę charakterystyczną dla przygodówki, a nie dla sandboksa, z którym przez lata był zresztą konsekwentnie kojarzony.
O ile w przypadku poprzednich gier z serii można było mieć mniej (Mafia II) lub bardziej (Mafia) racjonalne opory przed porównaniami do GTA, tak teraz są one w ogóle niewskazane. Mafia III to klon flagowego produktu Rockstara, który doskonale sprawdziłby się jako jego spin-off. Podczas blisko półgodzinnego spotkania z debiutanckim dziełem studia Hangar 13, często łapałem się na tym, że oglądam w akcji zmodowane Grand Theft Auto V. Otwarty świat, nafaszerowany ogromną liczbą znaczników i zachęcający do małego skoku w bok. Wyznaczanie punktów na mapie, które pomagają graczowi dotrzeć do kolejnego zadania. Auta wytrzymujące potężne zderzenia bez wyraźnych wgnieceń karoserii. Przechodnie na ulicach, zajmujący się nie tylko łażeniem bez celu od punktu A do B, ale wykonujący różne aktywności dodatkowe (całujące się pary, faszerujący się dragami narkomani, grajkowie amatorzy itd.). Jeju, nawet minimapa to ewidentna zrzynka z GTA V. Charakterystyczny prostokąt z trzema paskami od razu nasuwa skojarzenia z dziełem Rockstar North, wzmagając podejrzenia, że Amerykanie pożyczyli od Szkotów coś więcej, niż tylko sprawdzone pomysły.
Zapewne wiecie już, że głównym bohaterem gry jest Lincoln Clay – weteran wojny w Wietnamie, który po powrocie do kraju wkracza na przestępczą ścieżkę. Nasz śmiałek na każdym kroku podkreśla oddanie dla instytucji rodziny i chce mu się zawierzyć, bo szybko staje się jasne, że prawdziwej familii ten człowiek nigdy nie posiadał. Wychowany w sierocińcu, dla wielu swoich rodaków był spisanym na straty czarnoskórym obywatelem drugiej kategorii. Sytuacja zmienia się, gdy dołącza do bandziorów o podobnym kolorze skóry – nie chodzi nawet o chęć szybkiego wzbogacenia się, ale o fakt, że w hermetycznej społeczności jest traktowany jak brat przez kompanów i jak syn przez swojego szefa. Jak to jednak w bajkach bywa, czar w końcu pryska. Czarny gang zostaje zdradzony przez włoskich mafiosów, a co za tym idzie w mgnieniu oka rozbity. Clay poprzysięga im zemstę i karuzela zbrodni zaczyna się kręcić na całego.