Krótko i dobrze - 11 świetnych filmów, które trwają do 90 minut
Codzienna rutyna daje o sobie znać i brakuje Ci czasu nawet na obejrzenie filmu? Przygotowaliśmy zestaw dzieł nieco krótszych, a równie intensywnych – wręcz idealnych przy zmęczonej głowie.
Spis treści
Dwie godziny. Standardowa długość seansu, do której przywykliśmy jako widzowie – właśnie na filmy o takim metrażu jesteśmy zwykle przygotowani. Tak bardzo, że kilkadziesiąt minut więcej czyni z przykładowego dzieła ciężką przeprawę pełną potu i łez (o Irlandczyku Martina Scorsese nie wspominając, bo to całkowita czasowa aberracja), a produkcje krótsze, którym bliżej do standardowego odcinka serialu, stają się dla nas sympatyczną przebieżką.
I choć czasem takie wielogodzinne maratony, zaliczane w pozycji siedzącej na kanapie, potrafią być bardzo satysfakcjonujące, to jednak żyjemy w tak intensywnym, stresującym i męczącym świecie, że niekiedy lepszym wyborem wydaje się właśnie szybki spacerek. Dlatego też zasypiemy Was teraz tytułami mniej lub bardziej popularnymi, zamykającymi się raczej w tych przystępnych 90 minutach. Wybraliśmy dzieła, które mogą dostarczyć sporej dawki emocji, a i trudniej przy nich zmrużyć oko.
Król Lew (The Lion King)
- Co to: bajka dzieciństwa – jeżeli nie Twojego, to na pewno kogoś z najbliższych przyjaciół
- Reżyseria: Rob Minkoff, Roger Allers
- Czas trwania: 88 minut
- Gdzie obejrzeć: Chili, iTunes Store, Rakuten, vod.pl
Macie teraz zapewne miny pod tytułem: „Człowieku, co ty mi tu z jakimś Królem Lwem wyskakujesz, ja mam 35 lat, dwójkę dzieci i obejrzałbym coś, czego nie widziałem po raz pierwszy w podstawówce”. Cóż, to może Was trochę zaskoczę tą informacją, ale ja ową baję widziałem po raz pierwszy w wieku 20 lat, i to późnym popołudniem po powrocie z sezonowej pracy. I co się pośmiałem z dzikich wygłupów Timona i Pumby oraz nasłuchałem przerażającego śpiewu Skazy (szczególnie w wykonaniu Jeremy’ego Ironsa), to moje. Sami więc widzicie, że legendarny i jakże wdzięcznie brzmiący The Lion King nie pojawił się tu z przypadku.
To animacja ponadczasowa, która w ciągu tych niecałych 90 minut seansu wzbudza całe spektrum emocji – przecież nie tylko płaczemy po Simbie (błagam, nie piszcie w komentarzach, że to bezczelny spoiler), ale i mamy radochę z wyżej wspomnianych harców wyszczekanego guźca, jak i irytujemy się tak nieprzyjemnym dla ucha chichotem średnio inteligentnych hien. A wszystko to w myśl paru mądrych, uniwersalnych maksym typu „hakuna matata” czy „miłość rośnie wokół nas”. Dla każdego coś miłego.
Szkoda jedynie, że Disney umyślnie stara się w nas wszystkich zabić to uczucie do Króla Lwa, tworząc wyprane z emocji oraz pełne przerażająco bezdusznych efektów specjalnych wersje aktorskie, ale w sumie bez aktorów. Bo to znowu dubbing, tylko tym razem nie skupia się on na rysunkowych, uroczych zwierzątkach, a na bestiach rodem z doliny niesamowitości.