Rok gierek, lub jak przestałem się martwić i zostałem niedzielnym graczem
W tym felietonie rozpływamy się nad mniejszymi, wieloosobowymi grami, które w trakcie izolacji zyskały nowe życia, zastanawiamy się nad ich przyszłością i robimy darmowy marketing nie jednemu, a dwóm tytułom z końcówki ubiegłego wieku.
Przyznam się Wam do czegoś, do czego nie powinien przyznawać się żaden growy dziennikarz z resztkami szacunku do swojego fachu: koniec grudnia za pasem, a ja przez ostatnie dwanaście miesięcy zagrałem łącznie w dwie gry, które wyszły w tym roku. Co gorsza, jedna z nich wpadła mi w ręce wyłącznie na czas zorganizowanego pokazu! W normalnych warunkach można by to usprawiedliwiać przebojowym życiem towarzyskim, ale przecież mamy pandemię – przez większość ostatnich miesięcy siedziałem w domu tak jak wszyscy. I uwierzcie mi, grałem w tym czasie zdecydowanie więcej niż zwykle.
Rzecz w tym, że produkcje wysokobudżetowe, skomplikowane, z narracjami rozciągniętymi na kilkadziesiąt i zawartością starczającą na kilkaset godzin, szybko zostały zepchnięte na boczny tor przez tytuły nieszczególnie rozbudowane, często żałośnie proste i nietraktujące się tak nieludzko poważnie. Pewnie, nadal zdarza mi się odpalić The Long Dark czy Football Managera, po raz kolejny podchodzę też do Thiefa 2 (dygresja: to niewytłumaczalne, jak dobrze zestarzała się ta gra pod względem mechanik i klimatu!) – ogólnie jednak na moim komputerze króluje Rocket League do spółki z Overcooked. Wcześniej było jeszcze Among Us, Team Fortress 2 czy Worms Armageddon. Widzicie już wspólny mianownik?
Gdy nadszedł czas końcoworocznych podsumowań, uświadomiłem sobie, że być może pandemia koronawirusa zmieni – przynajmniej w pewnym stopniu – to, jak gracze patrzą na interaktywną rozrywkę. Myślimy o grach głównie w kategorii dzieł aspirujących do miana sztuki, medium idealnym do ambitnych eksperymentów z narracją, polem do pokazywania kreatywności przez twórców i odbiorców. To oczywiście świetne, bardzo szlachetne podejście. Pomija jednak jeden aspekt, który w obliczu zamknięcia się w domach i ograniczenia fizycznego kontaktu z innymi do absolutnego minimum zaczął wyjątkowo mocno rzucać się w oczy: że gry mają niemal nieskończony potencjał towarzyski, i że nie ma nic złego w tym, że są po prostu świetną zabawą.
Nie przekonacie mnie, że w dobie pandemii istnieje lepszy substytut prawdziwego życia towarzyskiego niż odpowiednia duża ekipa znajomych zbierających się z piwem na Discordzie i oszukujących się nawzajem w Among Us, zakładających klub w Rocket League albo dokonujących zbrodni wojennych na robakach w Worms Armageddon. Spotkania na Zoomie, wspólne oglądanie filmów przez Netflix Party – bledną w zestawieniu z gierkami.
Zaznaczmy: gierkami, nie grami. By nadać temu felietonowi jakichkolwiek znamion merytoryki, postanowiłem sam wymyślić fikcyjny podział wewnątrz interaktywnej rozrywki i sam ustalić jego kryteria. Faktem jest jednak, że wszystkie tytuły, które podtrzymywały moje kontakty ze światem zewnętrznym w kończącym się roku mają wiele punktów stycznych. Nie wymagają sprzętu z najwyższej półki, da się ich nauczyć w przeciągu paru minut, partie są krótkie i nie wymagają nieustannego skupienia. Próg wejścia musi być niski – inaczej bardziej doświadczeni gracze szybko odjadą całej reszcie, psując zabawę dla wszystkich – a sama rozgrywka musi być na tyle nieskomplikowana, by zostawić całą masę przestrzeni na swobodne konwersacje.
Jest jeszcze aspekt humorystyczny: wszystkie wymienione gry mają potencjał do wywoływania salw śmiechu. Szpieg ujawniający się o ułamek sekundy za szybko w Team Fortress 2 i panicznie uciekający przed całym oddziałem uzbrojonych po zęby przeciwników, chaotyczne ślizganie się po lodowych krach z talerzem pełnym zupy w Overcooked, bomba bananowa rzucona ciut za mocno i unicestwiająca połowę drużyny atakującego, absolutnie każda próba wyłgania się z wskoczenia do kratki wentylacyjnej impostora w Among Us. Nie wspomnę nawet o nagminnych sytuacjach, kiedy ktoś w Rocket League przestrzeliwuje „setkę” w taki sposób, że piłka przelatuje przez całe boisko i wpada do jego bramki.
Łatwo fenomen gierek ograniczyć wyłącznie do wyjątkowej sytuacji, w jakiej wszyscy się znaleźliśmy. Przedłużająca się izolacja niejednemu rozstroiła zdrowie mentalne, a możliwość pośmiania się do rozpuku ze znajomymi w wolny wieczór to przynajmniej jakaś namiastka normalności, której nie zapewni Wam Cyberpunk 2077, The Last of Us: Part II czy Ghost of Tsushima. Ale nawet kiedy pandemia w końcu się skończy i wrócimy do częstszych spotkań ze znajomymi, branża nie zresetuje się przecież do stanu z początku roku. Obostrzenia wprowadzane od marca w kolejnych krajach sprawiły, że w górę poszybowała sprzedaż zarówno sprzętu (w pierwszych sześciu miesiącach 2020 sprzedano prawie 40% więcej konsol niż w tym samym okresie 2019), jak i samych gier. Interaktywna rozrywka zyskała wielu nowych entuzjastów, trudno jednak spodziewać się, że zaczną oni swoją przygodę od opowieści rozciągniętych na dziesiątki godzin, skomplikowanych RPG-ów czy hardcore’owych sieciowych strzelanek. Na pierwszy ogień idą zazwyczaj właśnie bezpretensjonalne gierki, a widząc ich potencjał towarzyski można podejrzewać, że spora część na tym właśnie etapie się zatrzyma.
Uzasadnione byłoby więc podejrzenie, że przez koronawirusa czeka nas zalew tytułów, które zamiast traktować się śmiertelnie poważnie wrzucą na luz, które nie będą wymagać potężnych PC-tów czy konsol najnowszej generacji i które postawią przede wszystkim na budowanie przestrzeni do wspólnej zabawy. Szczerze – dziwię się, że ten trend jeszcze się nie zaczął. Fakt, trudno sprzedać tytuł pokroju Among Us czy Worms Armageddon za 260 złotych – ale też są to produkcje, które pożerają nieporównywalnie mniej zasobów finansowych w porównaniu do wielkich wysokobudżetowych hitów. Mają też niemałe opcje monetyzacji – Overcooked oferuje płatne DLC z nowymi mapami i kucharzami, Rocket League posiada subskrypcję Premium, a w Team Fortress 2 można wydać pieniądze na dziesiątki przedmiotów kosmetycznych, w tym błazeńskich czapek.
Na razie segment gierek jest na szczęście nadal zdominowany przez studia niezależne – giganci są zbyt zajęci swoimi kolosalnymi projektami, wyciskających ostatnie soki ze sprzętu poprzedniej generacji i testujących możliwości nowej. Jeśli jednak kolejne pozycje pokroju Fall Guys czy Among Us staną się viralowymi hitami, a popularność nieco starszych tytułów nie wygaśnie – jakieś Electronic Arts czy inny Ubisoft wyczują, skąd wieje wiatr. Tym bardziej, że przecież do stworzenia imprezowego przeboju wcale nie trzeba iskry geniuszu. Takie Among Us to przecież bezczelna zrzyna z „Mafii”, a cieszące się ogromnym zainteresowaniem Jackboxy to zbiór nieco urozmaiconych gier towarzyskich.
Nie będę wróżyć z fusów: nie wiem, czy koniec pandemii nie zredukuje drastycznie liczby osób regularnie grających w mniej poważne wieloosobowe tytuły. Jeśli jednak tak się nie stanie, wkrótce możemy zaobserwować coraz większe marki wkraczające na okupowane przez niezależnych twórców terytorium gierek. I szczerze mówiąc, jeśli będzie to oznaczać więcej pozycji na wzór tych, w które zagrywałem się przez cały rok – trzymam kciuki. Bo choć Overcooked daleko do rozmachu Cyberpunka, choć Fall Guys nie jest w procencie tak artystycznie odważne jak The Last of Us: Part II, choć Wormsy nie pompują adrenaliny z taką mocą jak Doom Eternal – powrót do bycia niedzielnym graczem jest nieludzko relaksujący.
Jako „poważni” gracze przyzwyczailiśmy się raczej do produkcji bardziej wymagających, napakowanych zawartością i starających się poszerzyć granice medium. I nie ma w tym niby nic złego – ale z drugiej strony autentycznie nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy ostatnio jakaś wielka premiera była po prostu świetną rozrywką. Nie komentarzem na temat wyniszczającego cyklu przemocy, nie maratonem pobocznych przygód i znajdziek, nie ponurą wizją futurystycznego świata, w którym wszechwładne korporacje twardą ręką pilnują, by nic nie działało w więcej niż 15 klatkach na sekundę. Po prostu – rozrywką, którą można odpalić na pięć minut albo na trzy godziny, porozmawiać ze znajomymi i wspólnie pośmiać się z faktu, że najwidoczniej żaden z nas nie potrafi trafić wielkim samochodem w toczącą się w ślimaczym tempie piłką. Z chęcią wymienię za to moją oficjalną legitymację „poważnego gracza”. Branża jest spora – zmieści i gry emanujące wielkimi ambicjami. i znacznie więcej durnych gierek.