Maksuję Valhallę i coraz częściej łapię się na tym, że ta gra jest po prostu za duża
Assassin’s Creed: Valhallę skończyłem już dawno, ale przygody z grą nie, bo uznam ją za zaliczoną dopiero, gdy wbiję platynę. Im dłużej jednak wędruję po Anglii, tym częściej dochodzę do wniosku, że Ubisoft przegiął z zawartością.
Mocno zaskoczyła mnie informacja, że według danych zebranych przez serwis How Long to Beat, „wymaksowanie” najnowszej odsłony serii Assassin’s Creed wyjmuje z życia średnio 88 godzin. Zaskoczyła, bo sam mam wbitych godzin 126 i dopiero zbliżam się do końca tej przejażdżki. Owszem, nie narzuciłem sobie przy tym zbyt zawrotnego tempa (preferuję cichą eliminację rywali, a to trwa), ale powiem szczerze, że im dłużej zwiedzam Anglię u boku Eivor, tym poważniej zastanawiam się nad tym, czy tworzenie tak napompowanych gier ma w ogóle sens – zarówno dla graczy, jak i samych deweloperów.
Teoretycznie nikt nie powinien narzekać. W pełnej cenie gry z segmentu AAA dostajemy tytuł, w który przy rozsądnym dawkowaniu można zanurzać się przez miesiąc, a może nawet dłużej. Ostatnie „Asasyny” stoją tu w wyraźnej opozycji do wielu innych produkcji, które za te same pieniądze oferują kilkanaście razy mniej treści. Z drugiej jednak strony takie singleplayerowe molochy mogą z czasem wyraźnie się znudzić, a tytaniczna praca deweloperów pójdzie na marne, bo sporo ludzi nie dotrze nawet do połowy kampanii, o jej finale nie wspominając.
Potwierdzają to zresztą publicznie dostępne statystyki osiągnięć i trofeów. Choć trudno gorączkować się faktem, że w niespełna dwa tygodnie Valhallę ukończyło zaledwie 0,4% posiadaczy gry na konsolach, tak już mocno zaskakujący wydaje się fakt, że zaledwie 15% graczy w tym samym czasie zaliczyło wizytę w Londynie, a więc lokacji dostępnej niedługo po przybyciu Eivor(a) do Anglii. To bardzo słaby wynik, biorąc pod uwagę, jak skonstruowana jest sama gra, wymuszająca poniekąd kończenie wątków w poszczególnych regionach, by nabrać doświadczenia i ruszyć fabularnie do przodu.
Oczywiście informacja, że sporo graczy nie kończy gier, które kupuje, nie jest żadną nowością. Sami udowadnialiśmy Wam wielokrotnie, że średnia ta utrzymuje się w okolicach 35% i tylko perfekcyjnie skrojone lub stosunkowo łatwe produkcje (np. te samoprzechodzące się, jak interaktywne filmy) wyraźnie wybijają się w tej kwestii ponad przeciętność. Valhalla jednak ma spore szanse stać się jednym z pierwszych tytułów z otwartym światem, który gracze tak tłumnie porzucą na długo przed zobaczeniem napisów końcowych. To z kolei może stać się punktem zwrotnym w podejściu deweloperów do singlowych sandboksów, bo dojdą oni do wniosku, że tak przeładowanych gier po prostu nie opłaca się tworzyć dla garstki pasjonatów.
Czy ten scenariusz czeka puchnącą z roku na rok serię Assassin’s Creed? O tym przekonamy się już niedługo. Sam jestem ciekaw, jak rozwinie się ta sytuacja, i chętnie do tego tematu wrócę, powiedzmy za miesiąc, dwa, kiedy statystyki ukończenia ACV będą bardziej klarowne. Na razie idę męczyć dalej „platynę”, która, podobnie jak w przypadku Odyssey, zaczyna mnie coraz mocniej uwierać.
ZAPISZ SIĘ DO NEWSLETTERA
Jeśli spodobał Ci się ten tekst i chcesz otrzymywać kolejne felietony przed wszystkimi, zapisz się do naszego newslettera.