Gracze wybrali Dark Souls grą wszech czasów - i bardzo dobrze
Pierwsze Dark Souls zostało ogłoszone najlepszą grą wszech czasów. Nie do końca zgadzam się z tym wyborem, ale niezmiernie mnie on cieszy. Zwyciężył bowiem tytuł stanowiący esencję elektronicznej rozrywki.
Ach, jakże nieprzewidywalna była tegoroczna gala Golden Joystick Awards 2021 – tak bardzo, że tylko dwukrotnie nie odgadłem tytułu nagrodzonej statuetką gry. Kategorie, przy których się pomyliłem, dotyczyły najlepszej tegorocznej produkcji na PlayStation 5 – Resident Evil Village jest świetne, ale uważam za kuriozalne, iż nie wygrało Ratchet & Clank: Rift Apart – a także najlepszej gry wszech czasów. Cieszę się jednak, że w tym drugim przypadku zwyciężyło pierwsze Dark Souls.
Paradoksalnie nie jest to jedyna pozycja, jaka przychodzi mi do głowy, gdy pomyślę o najlepszej grze w ogóle (uprzedzając pytania – nie wiem, co, jeśli cokolwiek, powinno zdobyć ten tytuł). Zgodzę się jednak, że – obok Minecrafta, który zajął w tym rankingu piątą lokatę – Soulsy należy uznać za najważniejszą produkcję minionej dekady. Stały się bowiem symbolem trudnych, nieprzystępnych gier – charakteryzujących się wysokim progiem wejścia, nieprowadzących za rękę i stanowiących wyzwanie. Ukazały się przy tym w idealnym momencie, by zawrócić branżę ze ścieżki casulizacji.
Popularność przed metryką
Zaraz, chwila – a co z Demon’s Souls? Przecież było pierwsze. Nie sposób się nie zgodzić, że protoplastą podgatunku soulslike jest właśnie ów exclusive z PlayStation 3. Nie wiem jednak jak Wy, ale ja usłyszałem o nim dopiero kilka lat po premierze, mającej miejsce w 2009 roku, dowiadując się, iż przed zbierającym „ochy” i „achy” Dark Souls FromSoftware wypuściło podobną, choć opatrzoną nieco innym tytułem grę. O początkowej (nie)popularności „Dusz demona” najlepiej świadczy fakt, że produkcja ta potrzebowała niemal półtora roku, by po debiucie w Japonii trafić na półki europejskich sklepów. Dla porównania: wydany w 2015 roku Bloodborne czy ubiegłoroczny remake Demon’s Souls miały sprzedawać kolejne generacje sprzętu Sony.
Oprócz wymienionych w międzyczasie dostaliśmy trzy części Dark Souls i wyróżniające się znakomitym systemem walki Sekiro: Shadows Die Twice. Na każdą kolejną grę FromSoftware czekała stale rosnąca rzesza coraz bardziej oddanych fanów – potwierdza to niewątpliwie entuzjazm, jaki wzbudza każda, nawet najmniejsza, wzmianka na temat mającego wyjść w lutym Elden Ringa. Serio, „hajp” jest tak duży, że gdy na początku października – października! – próbowałem zaklepać sobie recenzję, usłyszałem o kolejce dłuższej niż te z czasów komuny.
Nie deprecjonując więc roli i znaczenia Demon’s Souls, trzeba przyznać, iż FromSoftware nie dotarłoby tu, gdzie jest, gdyby nie pierwsze Dark Souls. Skoro mamy to już ustalone, przypomnijmy sobie, w jaki sposób „Mroczne dusze” odmieniły oblicze elektronicznej rozrywki.
Przypomnienie, że można inaczej
Rok 2011. Na growych salonach popularnością cieszą się takie produkcje jak The Elder Scrolls V: Skyrim czy Wiedźmin 2: Zabójcy królów. Ubisoft domyka historię Ezia Auditore w Assassin’s Creed: Revelations, a Markus „Notch” Persson święci pierwsze triumfy ze swoim Minecraftem. Ponadto rok wcześniej na rynek trafił Kinect Microsoftu, umożliwiający obcowanie z grami wideo poprzez ruchy, gesty i komendy głosowe.
Zauważacie pewien schemat? Elektroniczna rozrywka stawała się nie tyle przystępniejsza – w tym nie byłoby nic złego – co zwyczajnie prostsza, sprowadzana do banału. Gracz nie musiał się już starać; bo i po co, skoro dostawał wszystko podane na platynowej tacy? Gry na starcie zalewały go podpowiedziami, żeby tylko nie poczuł się zagubiony i nie odłożył danej produkcji na półkę. Zwiedzanie wirtualnych światów coraz częściej ograniczało się do bezstresowej wędrówki od znacznika do znacznika, a zaliczanie wątku fabularnego do podążania za strzałką.
I tu, całe na czarno, na scenę wkroczyło Dark Souls – gra, w której na początku poznajemy jedynie skąpy zarys swego rodzaju mitologii przedstawionego w niej świata, by po chwili przejąć kontrolę nad bohaterem, przyswoić kilka podstawowych ruchów i... zginąć w walce z demonem z azylu, czyli pierwszym bossem. Samouczek w stylu FromSoftware.
Ów przeciwnik nie należy, oczywiście, do zbyt trudnych, lecz żeby nie mieć z nim problemu, trzeba najpierw uciec przez niewielkie drzwi, znaleźć lepszy ekwipunek i zdobyć kilka poziomów doświadczenia – po czym odpłacić mu pięknym za nadobne, zeskakując na bestię i zdrapując przy tym jednym ciosem połowę paska jej życia. Innymi słowy, dostawaliśmy szereg mechanik i niemal żadnego wyjaśnienia, jak z nich korzystać. O ile nie uciekliśmy się do internetowego poradnika, trzeba było rozgryźć to samemu. Podstawę stanowiło zaś nauczenie się odpowiedniej interpretacji obrazów i dźwięków.
Nie chcę przez to powiedzieć, że FromSoftware zrewolucjonizowało elektroniczną rozrywkę ani tym bardziej, że wszystkie gry powinny być takie jak Soulsy. Japończycy po prostu przypomnieli, jakie wyzwanie potrafiło zapewnić to hobby dawniej, przed erą powszechnie dostępnego internetu. Pokazali, że jest na rynku miejsce na produkcje trudne, od których część osób zwyczajnie się odbije. I nie ma w tym nic złego – nie każdy tytuł musi trafiać w gusta całej społeczności graczy. Niemniej wielu z nich miało świadomość, że nabyło drogi sprzęt przeznaczony stricte do grania, a nie do oglądania interaktywnych filmów.
Fenomen umierania
Gdyby jednak Soulsy miały do zaoferowania jedynie wysoki poziom trudności, nie stałyby się fenomenem, jaki znamy, a ja nie pisałbym tego felietonu. Tymczasem – skoro już to robię – nie chcę ograniczyć się do wyliczania walorów Dark Souls, bo o nich z pewnością czytaliście już nieraz. Bogaty „lore”, nieoczywiste zadania poboczne, satysfakcjonująca eksploracja, mnogość „buildów” postaci, rozbudowane opcje sieciowe i żywo reagująca społeczność, wymagające walki z bossami, których trzeba się nauczyć, wraz towarzyszącą starciom kapitalną muzyką, zamierającą podczas przemierzania świata. A wszystko to opatrzone charakterystyczną, mroczną, na pierwszy rzut oka niezbyt atrakcyjną – acz piękną w swojej surowości – oprawą graficzną.
Można stwierdzić, że Dark Souls jest tak dobre, bo oferuje doświadczenie niemożliwe do przełożenia na język żadnego innego medium. Wyobrażacie sobie na przykład jego ekranizację? Bo ja nie. Najbardziej odpowiednia byłaby chyba książka, lecz umożliwiłaby jedynie opisanie historii i mitologii „Mrocznych dusz”, z pominięciem emocji towarzyszących rozgrywce (kto nie klął, pocąc się w trakcie walki z co trudniejszymi bossami, niech pierwszy rzuci kamieniem), więc trudno uznać ten wybór za doskonały. Obcowanie z Soulsami stanowi esencję grania; coś, czego szukamy, decydując się na tę formę spędzania wolnego czasu. Czy jest to wyzwanie, poczucie spełnienia, czy audiowizualna uczta dla zmysłów – zwłaszcza w „trójce” – każdy musi odpowiedzieć sobie sam.
Można nie zgodzić się lub mieć wątpliwości co do tego, że Dark Souls zostało wybrane grą wszech czasów. Jak napisałem na wstępie, nie jest to pierwszy tytuł, jaki przychodzi mi na myśl. Niemniej cieszę się, iż to właśnie produkcja FromSoftware została wyróżniona tak prestiżową nagrodą. Nie tylko dlatego, że głosujący mogli wybrać gorzej. Zadecydowała po prostu zawartość gry w grze – czy może być coś bardziej wspaniałego? Może! Soulsy zapoczątkowały (czy raczej – przywróciły) bowiem modę na trudne tytuły. Nic dziwnego zatem, że jakaś produkcja bywa określana mianem „Dark Souls platformówek”. Ale to już temat na zupełnie inną opowieść.
O AUTORZE
Moja przygoda z Soulsami zaczęła się od „jedynki”, ale na dobre wkręciłem się dopiero przy „trójce”. Nie licząc Demon’s Souls (nadrobię, gdy kupię PS5), kilkakrotnie przeszedłem wszystkie dzieła FromSoftware, w każdym zdobywając komplet osiągnięć. Za najlepsze z nich uważam Bloodborne’a, ale największym sentymentem darzę pierwsze i trzecie Dark Souls. Można chyba powiedzieć, że produkcje te zmieniły mój stosunek do gier w ogóle. I chwała im za to!