Elden Ring to moje pierwsze soulsy i od razu się w nich zakochałem
Do tej pory od gier FromSoftware się odbijałem, a od Elden Ring z kolei nie mogę się oderwać. Świetna eksploracja, fascynujący świat czy satysfakcja z pokonania każdego bossa powodują, że moja przygoda szybko się nie skończy.
Tak, dobrze widzicie, Elden Ring to moje pierwsze podejście do produkcji typu soulsborne. Do tej pory udało mi się zagrać może kilkanaście minut w Sekiro u znajomego i zginąć po paru minutach, kiedy brat wręczył mi na chwilę pad, przechodząc Dark Souls 3. Stwierdziłem, że to nie są pozycje dla mnie. Kojarzyły mi się z jedzeniem wasabi czy papryczek piri-piri – żadnej przyjemności, ale można popisywać się w towarzystwie, że udało się przełknąć coś tak ostrego. Na przekór wcześniejszym postanowieniom zdecydowałem się jednak spróbować swoich sił w Elden Ringu i... od razu się w nim zakochałem.
Od pierwszej zapowiedzi Elden Ring ciekawił mnie znacznie bardziej niż jakikolwiek inny tytuł FromSoftware. Miał mieć interesującą fabułę, przez materiały promocyjne przewijało się nazwisko G.R.R. Martina, którego twórczość cenię, a wisienką na torcie był otwarty świat. Umówiłem się sam ze sobą, że jeśli w ciągu pierwszych dwóch godzin będę odczuwał wyłącznie frustrację, to grę po prostu usunę, a ten felieton będzie liczył dwa zdania. Nawet nie zauważyłem, kiedy minęło godzin pięć, które spędziłem „przyspawany” do telewizora. Z wielkim uśmiechem na twarzy podziwiałem zabitego przeze mnie pierwszego bossa – udało się go pokonać po zaledwie kilku próbach. Następnego dnia przepadłem na kolejne pięć godzin i... już chyba widzicie tu pewną prawidłowość.
Przejść grę na własnych zasadach
Nie zaliczyłem jeszcze całej gry, ba, do finału prawdopodobnie wciąż daleko, ale to nawet lepiej, bo nie chcę, żeby ta przygoda się kończyła – zaliczam ją w swoim tempie. To właśnie ten ostatni element sprawia (moim zdaniem), że Elden Ring tak dobrze spisuje się jako wprowadzenie do świata dzieł FromSoftware. Od samego początku nastawiłem się na to, że będę zbierał dużo run i szybko awansuję na wysoki poziom. Chciałem pokonać Obrońcę Drzewa, który zmiótł mnie z planszy zaraz po rozpoczęciu rozgrywki.
Przez kilka pierwszych godzin faktycznie tak było, opanowałem podstawy walki, odkryłem sporo miejsc łaski i rozwinąłem swoją postać. Trochę później postanowiłem jednak nieco przyspieszyć i zapuściłem się trochę dalej, na nieodkryte jeszcze tereny – po czym zderzyłem się ze ścianą. Jeden z opcjonalnych bossów uziemił mnie na dobrą godzinę. W końcu wziąłem swoje runy i udałem się w kierunku wspomnianego wcześniej Obrońcy Drzewa. Kilka prób później już robiłem sobie screenshota z pokonanym wrogiem i czułem niesamowitą satysfakcję.
W ogóle „satysfakcja” to słowo klucz, które towarzyszy mi podczas przygody z Elden Ringiem. Każdy kolejny boss, każda odkryta jaskinia i odnalezione zaklęcie są nagrodą za wytrwałość, upór i nabyte po drodze umiejętności. Dawno w żadnej grze nie czułem takiej radości z pokonania przeciwnika. Mam też wrażenie, że poziom trudności (choć wysoki) jest bardzo uczciwy względem gracza. W zależności od obranej strategii można zainwestować dużo punktów w konkretne statystyki i np. liczyć na powalenie bossa kilkoma potężnymi uderzeniami lub wyposażyć się w długi pasek zdrowia, tak żeby przetrwać jak najwięcej ciosów.
Zdarzyło mi się także zagrać wraz z innymi w trybie kooperacyjnym. Wspólne tłuczenie bossów bardzo mi się spodobało, chociaż niestety sam moduł wieloosobowy nie jest zbyt intuicyjny i wzywanie się nawzajem do różnych światów nie przypadło mi do gustu. Myślę jednak, że jeszcze niejeden raz wskoczę do multiplayera w Elden Ringu.
Otwarty świat, w którym przepadłem
Wspomniałem wyżej, że już na początku przepadłem na wiele godzin w świecie Elden Ringa, ale co właściwie wtedy robiłem? Cóż, czasem walczyłem z każdym napotkanym wrogiem, żeby zebrać runy, czasem odbijałem się od bossów, ale najczęściej po prostu zwiedzałem. Okazało się bowiem, że eksploracja mapy w Elden Ringu jest po prostu świetna. Nie tylko z przyjemnością przemierzałem kolejne fantastycznie zaprojektowane lokacje, ale też odkrywałem sekretne przejścia i znajdowałem potężne zaklęcia (gram astrologiem i głównie korzystam z czarów, choć zdarza mi się też pomachać mieczem).
Nie zliczę, ile razy wsiadałem na Strugę i po prostu pędziłem przed siebie, by w pewnym momencie zobaczyć na horyzoncie złote drzewo albo ruiny, do których chciałem dotrzeć. Po drodze odkrywałem jeszcze jakiś mały zamek lub jaskinię, a gdy wydawało się, że z wielkiego urwiska, na którym stałem, nie ma drogi w dół, po pewnym czasie znajdowałem wystające ze skał schody. Musicie wiedzieć, że generalnie nie lubię otwartych światów, bo zazwyczaj odczuwam w nich pustkę i po pierwszym dobrym wrażeniu nie mam tam co robić ewentualnie zostaję przytłoczony setkami pytajników i punktów kontrolnych (patrzę na ciebie, Assassin’s Creed: Valhallo), które w sumie potem i tak niewiele znaczą. W Elden Ringu, jak widać, sytuacja wygląda jednak zupełnie inaczej – odkrywanie mapy sprawia po prostu przyjemność, jest elementem rozgrywki, który nie wydaje się dołożony na siłę, tylko stanowi ważną mechanikę.
Znowu czuję, że żyję (chociaż często umieram)
Jeśli wszystko, co dotąd przeczytaliście, brzmi aż nad wyraz optymistycznie, to... mogę jedynie przeprosić za to, że nie jestem w stanie znaleźć innych słów, by opisać swoje pierwsze (poważne) zetknięcie się z dziełem FromSoftware. Elden Ring uwiódł mnie i wciągnął w swoje sidła, z których trudno będzie mi się uwolnić. Rozgrywka spodobała mi się na tyle, że jestem w stanie wybaczyć twórcom dramatyczną optymalizację (gra właściwie nigdy nie utrzymuje 60 klatek na PS5 poza zamkniętymi obszarami lochów czy zamków). Jeśli do tej pory nie mieliście styczności z żadnym soulsborne’em, Elden Ring jest moim zdaniem najlepszą pozycją, żeby zacząć przygodę z grami tego typu.
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz siedziałem przy grze z zeszytem pełnym notatek dotyczących tego, jakie cechy w moim buildzie muszę po kolei wzmacniać, w jakich miejscach znalazłem ciekawe przedmioty i gdzie warto wrócić później, bo czai się tam boss, z którym mam na pieńku. Wyznam szczerze, że spędziłem też kilka dłuższych chwil, oglądając na YouTubie filmiki na temat tego, w jakim kierunku rozwijać postać, jakie zaklęcia są najlepsze itp. Innymi słowy, poczułem się w pełni zaangażowany i gdyby nie to, że trzeba rano wstać do pracy, pewnie zarwałbym niejedną nockę. A teraz muszę już uciekać, gdyż mam niedokończone porachunki z pewnym smokiem...