Elden Ring może być soulsami dla wszystkich. Stąd jego ogromna popularność
W Elden Ringa zagrywać się będzie mnóstwo ludzi na całym świecie - kto wie czy nawet nie gracze, którzy stronili od soulslike'ów wszelkiej maści. I to zasługa nie tylko potencjalnie niższego poziomu trudności, ale też paru innych kluczowych elementów.
To, że czekam na Elden Ringa, raczej nikogo nie powinno dziwić – od kiedy tylko sięgnąłem po pierwszą część Dark Souls, poczułem, że chcę więcej tego typu pozycji, łaknę tego rodzaju wyzwań, mglistych, acz ambitnych narracji i klimatycznych światów fantasy. Na szczęście całość ewoluowała w osobny podgatunek gier akcji, a więc zarówno moja skromna osoba, jak i miliony innych soulslike’owych zapaleńców nie mają powodów do narzekania. Trochę dziwi mnie jednak fakt, że najnowsza produkcja FromSoftware zdobyła na tyle dużą popularność, iż wylądowała na samej szycie list życzeń tak wielu użytkowników Steama. Bo choć zdaję sobie sprawę z siły owej marki, tak zawsze wydawał mi się to subgatunek dość hermetyczny.
Powodem, dla którego tyle graczy rezygnowało z zabawy przy Demon’s Souls i jego kontynuatorach, był przecież od zawsze zbyt wysoki poziom trudności czy też brak nieco bardziej łaskawego „easy mode’a”, dzięki któremu można by pozwolić sobie na przeżywanie tych wszystkich wirtualnych przygód na spokojnie, bez obaw o to, że Ornstein i Smough będą się śnić po nocach. Nie każdy ma w końcu skłonności masochistyczne, nie każdy też ma po prostu tyle wolnego czasu, aby pozwolić sobie na kilkadziesiąt bezskutecznych walk z tym samym bossem, nie każdy też zaakceptuje tak wiele przebiegłych pułapek czy mechanik, które mają przetestować cierpliwość gracza. Wszystkie znaki na niebie i ziemi pokazują jednak, że Elden Ring może paradoksalnie wyłamać się ze sztywnych ram i stać się „soulsami” dla (prawie) każdego.
Przyznaję bez bicia, że nie grałem w przedpremierową wersję najmłodszego cyfrowego dziecka Miyazakiego, a więc swoją, być może nieco ryzykowną, tezę opieram na przeczytanych tekstach, obejrzanych materiałach i luźnych obserwacjach. Gdy w podobny sposób wyrabiałem sobie opinię przed premierą Sekiro, to się nie myliłem – dało mi tak silnie w kość, że do dziś płaczę na myśl o tym, że kiedyś zdecyduję się je przejść po raz kolejny.
Wracając jednak do tematu Elden Ringa – dlaczego uważam, że to właśnie on, ze wszystkich innych soulslike’ów FromSoftware, przypasuje największej liczbie graczy? Ba, dlaczego tak wielu ludzi chciałoby go mieć w swojej steamowej kolekcji? Odpowiedź, w mojej opinii, wcale nie jest aż tak oczywista. Czysto teoretycznie mógłbym odnieść się do powyższych rozważań nad poziomem trudności, przytoczyć niedawne materiały Heda o grze i, idąc tym śladem, powiedzieć, że będzie to po prostu nieco prostsza gra od poprzedniczek. Bo tak, jeżeli wierzyć beta-testerom, po prostu jest. W mojej opinii byłby to jakiś argument, nawet dość solidny, ale ostatecznie na pewno nie definitywny. Bo zniechęceni wcześniejszymi IP ludzie nie sięgaliby po kolejne „soulsy”, jeśli byłyby one znowu tym samym, tylko w nieco lżejszym pod względem wyzwania wydaniu.
Zastanówmy się więc przez chwilę, czym Elden Ring próbowano od samego początku sprzedać (oprócz nazwiska George’a R. R. Martina w roli scenarzysty)? No jasne, że otwartym światem. I tym razem tak w pełni otwartym. Co prawda trylogia Dark Souls czy Bloodborne oferowały naprawdę spore lokacje do zwiedzania, i to połączone najróżniejszymi mniej lub bardziej pokrętnymi ścieżkami. Wszystko było jednak dość ciasne, niemalże korytarzowe; niby można było wybrać kierunek dalszej podróży, ale to nie to samo co przemierzanie na koniu wielkiej połaci terenu. A to właśnie w Elden Ringu, tak w dużym skrócie, dostaniemy.
Umówmy się – otwarty świat fantasy pobudza wyobraźnię, wzmaga chęć eksploracji, zajrzenia w każdy zakamarek, wejścia za każde zamknięte drzwi (pod warunkiem, że został dobrze zaprojektowany). Jeżeli więc otrzymujemy grę, która coś takiego może obiecać, i to w wydaniu hiperjakościowym, spełniającym wszelkie standardy dobrych gier AAA, no to sorry, ale w tym momencie fani Skyrima, Wiedźmina 3, nowej „Zeldy” czy Dragon Age’a zaczynają poważnie zastanawiać się, czy to przypadkiem nie jest idealny moment, aby w końcu wejść w świat „soulsów” bądź dać mu kolejną szansę.
Jeżeli dodamy do tego system walki łączący ciężkość dzierżonego oręża z Dark Souls i dynamizm starć znany z Sekiro, możliwość przemierzania krain na wierzchowcu, opcję przekradania się pomiędzy obozowiskami wrogów, tryb kooperacji (a zarazem rywalizacji), mapę, no i, uwaga, uwaga, od dawna wyczekiwaną funkcję skoku, no to hej – zapowiada się kawał zróżnicowanego i satysfakcjonującego gameplayu o iście „erpegowym” zacięciu. Nie jest to może odwrócenie formuły soulsowej o 180 stopni, ale już na pewno rodzaj ewolucji, który może okazać się bardzo korzystny w kontekście przyciągnięcia większej liczby odbiorców.
I doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że moje gadanie może przekonać niektórych z Was wyłącznie do czasu starcia z pierwszym bossem. Bo wizja, oczekiwania i obiecujący open world to jedno, a faktyczne zderzenie się z grą to już trochę inny kawałek chleba. Część z graczy z pewnością ponownie zderzy się ze ścianą nie do przejścia, z produkcją, która pomimo całego swojego dobrodziejstwa inwentarza po prostu nie będzie miała litości dla niecierpliwych i szukających wyzwań trochę innego typu. Mimo to zachęcam wszystkich tych, którzy z „soulsami” mają nie po drodze – poważnie zastanówcie się nad Elden Ringiem. Nie zdziwię się bowiem wcale a wcale, jeśli to właśnie on będzie jedynym soulslikiem, przy którym poczujecie prawdziwy ogień, chemię i sporo świeżości. Nawet jeżeli odczucia te przeplecione zostaną umiarkowanymi wybuchami złości i frustracji.
Ten tekst powstał z myślą o naszym newsletterze. Jeśli Ci się spodobał i chcesz otrzymywać kolejne felietony przed wszystkimi, zapisz się do newslettera.